Meteorologom nieczęsto udaje się trafnie przepowiedzieć pogodę. Tym razem jednak – na nasze nieszczęście – prognoza sprawdziła się na sto procent: zapowiadany od tygodnia burza śnieżna uderzyła we wtorek w Chicago i zmieniła nasz spokojny dzień roboczy w istny koszmar. Żeby jednak poprawić choć trochę nastrój, przypomnę, co stało się w dniach 12-14 marca 1888 roku w Nowym Jorku.
W sobotę nikt niczego się nie spodziewał. Na całym pasie wybrzeża od Delaware do Maine było – jak na marzec – ciepło (około 50 stopni Fahrenheita), a prognoza US Weather Bureau zapowiadała „zachmurzenie zmienne, możliwy lekki deszcz, potem przejaśnienia”. Tymczasem znad Arktyki nadciągnęło lodowate zimno, które nad Zatoką Chesapeake zderzyło się z ciepłym i wilgotnym powietrzem z południa. W niedzielę o północy rozpętało się piekło. Temperatura spadła gwałtownie, a „lekki deszcz” pojawił się jako gwałtowna burza śnieżna. Na oceanie wiatr o sile huraganu wyrzucił na brzeg blisko 200 statków; nawet w bezpiecznej zatoce koło Wilmington 21 stojących na kotwicy statków morze roztrzaskało na kawałki.
Nie lepiej było na lądzie. W poniedziałek rano nowojorczycy zobaczyli, że ulice zalega gruba na 20 cali warstwa śniegu, który gdzieniegdzie – przy wietrze wiejącym z prędkością 100-150 km na godzinę – potworzył 12-metrowe zaspy. Komunikacja miejska przestała działać.
Ponad 15 tysięcy pasażerów utknęło w zamarzających z wolna wagonach napowietrznej kolei miejskiej. Rwały się pod ciężarem lodu trakcje elektryczne i telegraficzne, wiatr przewracał ludzi i pojazdy dostawcze.
Walka z pogodą trwała tydzień, chociaż w niektórych miejscach zaspy zalegały dość długo; jedna, zadziwiająco uparta, przetrwała aż do lipca. Na jaw wyszła też nasza – jakże ludzka – natura: węgiel podrożał dwukrotnie, bułka z szynką skoczyła z 10 na 25 centów, a dorożkarze śpiewali 50 dolarów (dzisiaj byłoby to 600!) za kurs. Zginęło co najmniej 400 osób, nie licząc ponad 100 marynarzy straconych na oceanie.
Nam w Chicago natura nie oszczędziła najgorszego. Pojawiły się zapowiadane wielkie fale na jeziorze, które kruszyły lody i zwalały je na plaże Michigan, podtapiając jednocześnie Lake Shore Drive, gdzie utknęły dziesiątki samochodów. Byliśmy jednak również świadkami zadziwiającej ludzkiej solidarności. W środę, gdy wyjrzało wreszcie słońce, ludzie (przynajmniej w mojej dzielnicy) odśnieżali chodniki, i to nie tylko na własnym odcinku, wymiatali schody i podjazdy do garaży.
I tu czas na refleksję: potrafimy produkować niezwykle skomplikowane urządzenia, rozwój elektroniki postępuje w coraz szybszym tempie, odnotowujemy znaczące postępy w medycynie, ale z Matką Naturą nie możemy sobie poradzić. Jesteśmy wobec niej bezsilni. Tak dzisiaj, jak 120 lat temu.
Piotr K. Domaradzki