Na wiadomość o śmierci Muammara Kadafi wielu amerykańskich liderów wydało oświadczenia. „Ponury cień tyranii został zniesiony”, powiedział prezydent Obama.
Republikański kandydat na prezydenta, Mitt Romney, wyraził przekonanie, że „ludzie na całym świecie zdają sobie sprawę, że świat będzie lepszy bez Muammara Kadafi”.
Lider biznesu Donald Trump miał do powiedzenia tylko dwa słowa: „wielkie rzeczy”.
Trump, najbardziej znany z roli w reality show „The Apprentice” w NBC TV, znalazł powód do skrytykowania administracji prezydenta Obamy. Oświadczył, że już z początku powstania w Libii prezydent powinien był dogadać się z powstańcami i zaproponować amerykańską pomoc militarną w zamian za ropę naftową.
„Zgodziliby się na nasze żądania, gdybyśmy mieli lidera wiedzącego, jak negocjować. Przez miesiące powstańcy byli otoczeni siłami Kadafiego. Gdybyśmy 4 miesiące temu powiedzieli, chcemy 50% ropy, to dostalibyśmy zgodę”.
Trump od dłuższego czasu czepia się Obamy. A to niespodziewanie (niespodziewanie, bo już po spełnieniu przez prezydenta żądań ruchu tzw. birthers, którzy utrzymywali, że urodził się w Kenii) domaga się okazania aktu urodzenia, a to za brak biznesowego podejścia do Libańczyków, ostatnio zaś za brak zdecydowanej krytyki pod adresem demonstrantów z ruchu Occupy Wall Street.
Swego czasu Donald Trump przechwalał się w programie „Fox and Friends” własnym zmysłem do robienia pieniędzy. Swego czasu wynajął Muammarowi Kadafiemu za olbrzymią cenę duży plac w Nowym Jorku, na którym miały stanąć namioty dla dyktatora i jego dworu, gdy przybył na obrady w ONZ. Miasto nie dało zgody na rozbicie namiotów, z czego Trump doskonale zdawał sobie sprawę, zanim przyjął pieniądze. Kadafiemu nie zwrócił ani centa.
Miliarder-budowniczy nie jest świadomy, że to, co robi, to nie zmysł biznesowy, lecz zwykłe oszustwo i kradzież. I właśnie taka „etyka” biznesowa popchnęła ludzi do okupowania Wall Street.
(HP – eg)