REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaUncategorizedMiary i miarki, czyli o Miłoszu zoilu w czerwonych spodenkach

Miary i miarki, czyli o Miłoszu zoilu w czerwonych spodenkach

-

W „Dzienniku Związkowym” (20-22 lipca 2007) ukazała się replika na wywiad, jaki przeprowadziłem dwa miesiące temu z Mirosławą Kruszewską, poetką, publicystką, teoretykiem literatury, krytykiem literackim i teatralnym, od lat czynną na emigracji działaczką niepodległościową oraz promotorką kultury polskiej w Ameryce (zob. „Polska – to wielka rzecz”, „Dz. Zw.”, 1-3 czerwca 2007).

Replika na wywiad sprzed dwóch miesięcy zaskoczyła mnie i zdumiała tonem wypowiedzi. Znam tego autora – posługuje się on zwykle piękną i kulturalną polszczyzną. I nagle mamy do czynienia z pyskówką z magla…
Autorem wyżej wymienionego tekstu pt.””Prawdziwy Miłosz albo zoil w spódnicy” jest Edward Zyman, socjolog, były redaktor „Głosu Polskiego”, poeta i publicysta z Toronto.

Zyman zarzuca mi brak rozeznania dziennikarskiego kwestionując trafność wyboru do wywiadu, jak się lekceważąco wyraża, „interlokutorki”. Odmawia też Kruszewskiej funkcjonowania w odbiorze krytyczno-literackim twierdząc, że stroi się ona w nieswoje piórka…

REKLAMA

Spójrzmy więc w twarz rzeczywistości, jak mówią Amerykanie. Kruszewska, być może, nie istnieje we wspomnianym „odbiorze”, podobnie, jak wielu innych publicystów i pisarzy, ponieważ doświadcza losu wszystkich twórców emigracyjnych, którymi tak naprawdę ani kraj, ani emigracja wcale się nie przejmują. Tu i tam panuje twarda walka o byt. Czy to w kraju, czy na obczyźnie literackie rozterki i waśnie są obecnie zwykłą stratą czasu i dziwactwem. Ciężko pracujący na chleb powszedni rodak jest zmęczony tymi wszystkimi napuszonymi bzdurami w gazetach, które mówią o osiągnięciach różnych „chicagowskich twórców” polonijnych i chociaż przez grzeczność nie kwestionuje podawanych co i raz banałów, to na pewno ma ich serdecznie dość.

Traf chce, że najpierw opublikowałem wywiad z Zymanem, bo wydawał mi się człowiekiem interesującym, a potem wywiad z Kruszewską, bo nie wolno i jej pominąć. Będąc dziennikarzem niezależnym, nie muszę wybierać tematów i ludzi do moich wywiadów według rozdzielnika i kaprysów pana Zymana. Nie lansuję też tylko i wyłącznie swoich najbliższych przyjaciół oraz znajomych z tej samej kamaryli. Nie muszę także publicznie wprowadzać nikogo w błąd, aby oszkalować dziennikarkę niepodległościową, która przez lata całe była filarem „Gwiazdy Polarnej”, polskiej prasy chicagowskiej oraz nowojorskiej, a w Toronto – o czym Zyman nie wie albo nie chce wiedzieć – publikowała regularnie w „High Parku”, w prestiżowym „Pielgrzymie”, z którym współpracują takie tuzy, jak o.Salij, a także w patriotycznym „Echu”. To właśnie w „Echu”, w Toronto, pod samym nosem Zymana, drukowały się przez wiele tygodni wspomnienia azylanckie Kruszewskiej – pt. „Te przeklęte Fluchty…”

Kruszewska współpracowała z „Zeszytami Historycznymi” Giedroycia, publikowała w „Kulturze” paryskiej, była stałym korespondentem redagowanej przez pallotynów „Notre Famille” (Paryż). W Polsce publikowała szkice krytyczno-literackie w „Twórczości” (m.in. o Ihnatowiczu, co odnotowuje IBL – przyp.aut.), była stałym współpracownikiem „Przeglądu katolickiego”, drukowali ją dominikanie z Poznania w piśmie inteligencji katolickiej „W drodze”, które to pismo nie wpuszcza byle kogo na swoje łamy; także franciszkanie z Pulaski. Pisała w australijskim „Tygodniku Polskim” i wielu, wielu innych pismach emigracyjnych.

To Kruszewska pisała szkice literackie o poetach „Sztuki i Narodu” pod pseudonimem Mikołaj Jarociński.To ona publikowała w Toronto słynne felietony z życia Polonii pod pseudonimem „Marycha” i była w „Gwieździe Polarnej” felietonistą „Koszałkiem” (felietony z „Teki Koszałka”). Redagowała także rubrykę genealogiczną w magazynie „Relax”, pisała o historii Polski oraz odsłaniała tajemnice masonerii w prasie torontońskiej, vancouverskiej i chicagowskiej. Jej liczne korespondencje z życia Polaków w Teksasie zamieszczał „Nowy Dziennik”, a szkice krytyczno-literackie „Przegląd Polski”. Jest wszechstronnie utalentowana – oprócz poezji zajmuje się krytyką literacką, felietonistyką, reportażem i publicystyką polityczną.

Daj Boże, aby wszyscy poeci i dziennikarze byli tak „nieobecni” i „nieznani” jak Kruszewska! Podkreślić trzeba, że pojawiła się ona na emigracji już jako osoba w pełni literacko ukształtowana. Nie stawiała pierwszych kroków tutaj, nie prosiła nikogo o wsparcie w debiucie, o protekcję. Jej debiut poetycki nastąpił dawno, w Gdańsku (1977); także jako krytyk teatralny i literacki współpracowała lata całe, będąc jeszcze studentką polonistyki, z gdańskim tygodnikiem „Czas”, „Dziennikiem Bałtyckim”, „Głosem Wybrzeża”, Gdańskim Almanachem Środowisk Twórczych „Punkt”, jak również z katolicką prasą warszawską. W roku 1978 wydaje zapomniany poemat Stanisława Przybyszewskiego „Nad morzem”, opatrując go słowem wstępnym i przygotowując do druku w Wydawnictwie Morskim.

Twierdzi Zyman, że nikt o Kruszewskiej nie słyszał. To dziwne, bo od lat należy ona do londyńskiego Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, jest odnotowana we wszystkich ważniejszych słownikach, jak „Who’s Who in Polish America”(N.York 1996), w „Informatorze Nauki Polskiej” (W-wa 1996), w bibliografiach IBL-u, także w Wikipedii, największej encyklopedii internetowej. Dziwne, lecz nie ma tam nigdzie nazwiska Edwarda Zymana…

Gdyby Zyman rzeczywiście miał prawo głosić ex cathedra swoje opinie, musi wyzbyć się tendencyjności. I wreszcie, gdyby jego wypowiedź wolna była od inwektyw, złośliwości czy wręcz pomówień, można by porozmawiać, nawet przyznać mu rację i potraktować jego replikę poważnie. Niestety, tak nie jest. Tym bardziej że w tekście Zymana wcale nie chodzi o to, że Kruszewska demaskuje prawdziwą twarz Czesława Miłosza – nie ona pierwsza, zresztą! – ale o to, że m.in. wypowiada się humorystycznie o twórczości przyjaciela Zymana oraz całego skompromitowanego ruchu poetyckiego, zwanego „nową falą”, którego teoretykiem i guru był niejaki Adam Michnik. Miłosz to tylko pretekst. Prawdziwym bowiem zamiarem Zymana jest przede wszystkim dokopać Kruszewskiej. No, i troszkę poniosły go konie… Bo jeśli ktoś jest tu winny, to nie ona. Raczej ja, jako animator całego przedsięwzięcia.
Temat wywiadu z Kruszewską został w ostatniej chwili przeredagowany przeze mnie. To ja znienacka skierowałem rozmowę na temat Miłosza, zaskakując kompletnie moją współrozmówczynię. Nie była więc ona obłożona przez kilka tygodni książkami, jak nasz oponent, ani specjalnie tym kierunkiem rozmowy zachwycona. To był wywiad jubileuszowy, a nie dysertacja doktorsko-habilitacyjna. Nie rozumiem więc, dlaczego Zyman tak histerycznie rozdziera swe szaty.

Jak na ironię, cała ta awantura dotyczy ludzi naprawdę zdolnych i posiadających niezaprzeczalne osiągnięcia, a co najważniejsze, którym trudno odmówić niemodnego dzisiaj określenia – patrioci, pamiętający o rodzinnej mowie i kultywujący kulturę ojczystą. No bo czy to nie patetyczne i wzruszające, kiedy to nie mająca co do garnka włożyć Kruszewska nie żałowała ostatnich groszy, aby wydać bezinteresownie, na własny koszt, bibliofilski tom wierszy znakomitego poety ks. Janusza A. Ihnatowicza? Czy nie wzniosła jest rola Edwarda Zymana w obliczu ciężkiej choroby poety Bohdana Czaykowskiego? Zyman, sam „kaszlący i słaby”, odbył podróż na drugi koniec Kanady, pragnąc nieść pomoc koledze po piórze. I nagle tu, pomiędzy tym dwojgiem ciekawych i godnych podziwu ludzi, wybucha spór dotyczący trudnego, kontrowersyjnego zjawiska, czyli pokrętnych dziejów zdrajcy narodu – tak ślepo uwielbionego przez Zymana – Czesława Miłosza.

Tutaj muszę wprowadzić wspomnienie z mojego czterdziestolecia emigracji. Kiedyś, a było to na początku lat 70. ubiegłego stulecia, w r
edakcji nowojorskiego dziennika niepodległościowego przygotowywałem do druku dodatek literacki. Zamieściłem tam m.in. trzy wiersze Miłosza z tomu „Ocalenie”, który przywiozłem z Polski. Nie spodziewałem się, że wywołam tym, zdawałoby się, normalnym działaniem redaktorskim, potworną awanturę. Mój szef, nomina sunt odiosa, podpisujący strony do druku, w szewskiej pasji zdarł tekst z planszy, zmiął i rzucił do kosza na śmieci. „Żadnych tekstów tego ubeka!” – krzyczał. No, i poinformowano mnie, kogo nie wypada i wręcz nie wolno drukować.

Na nic nie zdały się moje protesty. Oświadczono mi urzędowo, że nie mam się czym przejmować, bo „przecież to znowu nienajlepszy poeta, są lepsi, jak Wierzyński, Lechoń, Wittlin, Janta, Hemar, Łobodowski, Niemojowski, Brzękowski, Baliński, a przede wszystkim, kochane przez czytelników – Obertyńska, Bohdanowiczowa i Pawlikowska.

Dzisiaj, po latach, wiem, że moi przełożeni mieli rację – oni służyli wolnej, niepodległej Polsce, często poświęcili szczęście rodzinne, własne kariery i skomplikowali swoje życie tylko po to, by być wiernymi wartościom uznanym przez naród za nadrzędne, za które wcześniej wzięli kulę w serce moi ukochani poeci warszawscy i całe legiony naszych rodaków.

Wśród emigrantów politycznych nie było miejsca na kompromis czy konformizmy. W ich (i moim!) pojęciu służba komunistom była zdradą narodową. Stąd nie zapomniano socjologowi Aleksandrowi Hertzowi jego usług świadczonych placówce reżimowej w Nowym Jorku czy Józefowi Wittlinowi pracy w PRL-owskim centrum kulturalnym. Mówiono o nich „różowi”…
Z Czesławem Miłoszem było gorzej. Faktem jest, że przyjął on posadę w dyplomacji rządu Polski Ludowej, był uważany przez reżim za człowieka zaufania, zajmował wysokie stanowisko w ambasadzie reżimowej w USA. Jednej z najważniejszych strategicznie dla sowietów (sic!). Byle kogo tam nie posyłano. Pamiętając o wielu tragicznych losach polskich emigrantów, nie mogliśmy przejść wobec tych faktów obojętnie i serdecznie przygarniać Miłosza do naszych organizacji oraz udzielać mu miejsca na łamach emigracyjnych pism niepodległościowych.

I powinien to zrozumieć sam Miłosz, co przecież świadczyłoby o jego wrażliwości etycznej. Nie, on nie czuł się wówczas winny. Był wręcz zaskoczony stanowiskiem emigracji. Co gorsze, w swoich książkach Miłosz próbował rozgrzeszać tych, którzy wybrali podobną jemu drogę. Taką próbą „rozgrzeszenia” był przecież „Zniewolony umysł”. Po latach wydawca tej książki, Jerzy Giedroyć, powiedział: „W dzisiejszych warunkach i gdyby nie nagroda Nobla (…) nie wznowiłbym jej. Ta książka może być dzisiaj pożyteczna dla intelektualistów rosyjskich, ale dwa razy rozgrzeszać intelektualistów, którzy świnili się w Polsce, to nie ma sensu”. Nie dodał Giedroyć, że „Zniewolony umysł” był również zamaskowaną próbą rozgrzeszenia własnych win noblisty.

Wielu krytyków irytował lekceważący stosunek Miłosza do naszej literatury. Nawet w swojej mowie w Akademii Szwedzkiej Miłosz stwierdził: „Jestem częścią literatury, która jest względnie mało znaną w świecie, gdyż jest niemal nieprzetłumaczalna. Porównując ją z innymi literaturami mogłem ocenić jej niezrównalną dziwaczność. Jest to rodzaj tajnego bractwa mającego własne obrzędy obcowania z umarłymi, gdzie płacz i śmiech, patos i ironia współistnieją na równych prawach (…)”.

W tym twierdzeniu jest dużo fałszu. Rekordy popularności bili w Ameryce Sienkiewicz i Kossak-Szczucka. Tłumaczono Reymonta, Prusa, Wierzyńskiego, Wańkowicza, wydawano antologie polskiej poezji, nie wspominając o pisarzach ostatniego 50-lecia. Na długo przed Noblem ukazały się dwa niezależne tłumaczenia wierszy Szymborskiej. Jest też w N.Jorku witkacysta, prof. Daniel C.Gerould, który specjalnie nauczył się języka polskiego, by móc czytać Witkacego w oryginale. Skończyło się na tym, że poprzez Witkacego trafił na ślad poety warszawskiego, Andrzeja Trzebińskiego (1922-1943), przetłumaczył na angielski jego dramat-groteskę „Aby podnieść różę…” i napisał o Trzebińskim wiele artykułów. Ani Witkacy, ani Trzebiński nie należą do łatwych autorów, a jednak znajdują amerykańskich czytelników.

Istnieje też angielskie tłumaczenie wierszy K. K. Baczyńskiego „White magic and other poems”, dokonane przez znakomitego lingwistę – Billa Johnstona, który tłumaczył wielu autorów polskich.
Miłosz nie mówi też o tym, jak długo fizycznie nie istniało państwo polskie, które by promowało swoją kulturę w świecie. Zabory były przecież tamą rozprzestrzeniania się kultury polskiej w Europie. Ale już w dwudziestoleciu międzywojennym i po wojnie sytuacja uległa zmianie. Istnieje kilka, niezależnych od siebie, angielskich tłumaczeń „Pana Tadeusza”, a nawet tak hermetycznego, symbolicznego poematu J. Słowackiego, jakim jest „Anhelli”. Jeśli idzie o Kossak-Szczucką, to mało kto wie, że rząd amerykański zakupił tłumaczenie trylogii wojen krzyżowych dla żołnierzy amerykańskich stacjonujących w Europie.

Warto przypomnieć, że inscenizację dramatu Mickiewicza „Dziady” w języku angielskim wystawił w Buffalo, zaraz po wojnie, Aleksander Janta – wbrew temu, co rozgłasza kumoterska fama, że zrobiła to niedawno jako pierwsza Anna Frajlich. Ot, ludzie są niedouczonymi ignorantami! Tak się właśnie zafałszowuje historię literatury.

W czasach wcześniejszych impakt kultury znad Wisły przez dekady płynął na Litwę i Rosję. Pamiętajmy, że arystokracja litewska spolonizowała się zupełnie, a za czasów carycy Zofii i Piotra Wielkiego język i kultura polska miały ten sam wpływ na koła dworskie i szlacheckie co język i kultura Francji na Europę.
Podstawowym błędem rozumowania Zymana w tym konkretnym przypadku, jest to, że wierzy on tak ślepo i bezkrytycznie w szczerość przekazu literackiego autora „Zniewolonego umysłu”, że potrafi, zgodnie zresztą z zasadami krytyki literackiej, oddzielić twórczość Miłosza od jego biografii. Pech w tym, że w przypadku Miłosza tych spraw rozdzielić się nie da, a próba kreowania go pośmiertnie na wodza narodu, czy też wieszcza, jest obrazą wszystkich tych, którzy wiernie służyli ojczyźnie.

Źle się stało, że Zyman nigdy nie poznał Miłosza osobiście. Bardzo, bardzo wiele ludzi znało go na emigracji, m.in. Kruszewska i Dusza. Miłosz sam nie był znów takim samotnikiem, jak chce dorobiona później fałszywa legenda. Sam natarczywie szukał kontaktu z rodakami. Ale wśród emigracji niepodległościowej afiszowanie się przyjaźnią z byłym sowieckim sługusem było wysoce źle widziane. Poza tym, nasz „wieszcz” oczekiwał od wszystkich kadzidlanych dymów. Stąd sądzę, że Zyman zostałby od razu największym jego przyjacielem, bo nawet teraz wymachuje tą kadzielnicą bez powodu i gotowy jest wytłumaczyć każde narodowe przestępstwo oraz usprawiedliwić wszystkie antypolskie wyskoki Miłosza, z wysadzeniem Polski w powietrze włącznie.

Nie! Miłosz nie ma prawa do dydaktyki i moralizatostwa, nie jest on też żadnym wzorem moralnym dla żadnego pokolenia Polaków. Nie przekonają mnie żadne cytaty z wypowiedzi różnych literaturoznawców, przytaczanych przez Zymana, bo w cieple ognia nagrody Nobla wielu literatów chciało zabłysnąć, piejąc fałszywe hymny na cześć tego skompromitowanego pisarza. Teraz się tego wstydzą. Zagajewski, były wieloletni sąsiad Kruszewskiej w Houston, w Teksasie, unika rozmów na ten temat uciekając w chorobę, a Jan Błoński należy obecnie do najzacieklej atakujących Miłosza. Mówi o tym Kruszewska, a Zyman wciaż to samo.

Kruszewska powtórzyła luźno w wywiadzie wypowiedź Miłosza, że „Polak to świnia, bo się świnią urodził”. Znałem tę cytatę z prasy polskiej na emigracji. Ale nie uważam, że jest to tak wielka literacka gafa, że należy kogoś od
razu odsądzać od czci i wiary. Miłosz zbyt często wyrażał się o Polakach i ich historii ujemnie, a nawet wulgarnie. Wiadomo, nie mógł im przebaczyć, że został odrzucony po opuszczeniu komunistycznej służby. Ba! Był odrzucony już wcześniej – młode pokolenie poetów warszawskich odwróciło się przecież zdecydowanie od jego poetyki i po imieniu go krytykowało.

Kruszewska ma prawo oburzać się na teksty, gdzie Miłosz ubliża Polakom i chce wysadzenia Polski w powietrze. Bez względu na konteksty. Ponadto, rozumując logicznie: co lepsze – czy cierpienia narodu, straty w ludziach, morze krwi, ale jednak następująca chwila wytchnienia, pokoju, czas odbudowy czy pełne unicestwienie i totalne ludobójstwo skutkiem spełnienia się pragnień Miłosza? O czym on tu bredzi? Pewnie pisząc te zabarwione ckliwością brednie był po kilku kieliszkach swojej ulubionej żytniówki… Gdyby Miłosz był Żydem i złożył podobne oświadczenie rzucono by na niego wszystkie możliwe skammaty i najpewniej ukamienowano w myśl zasady, że lepiej aby umarł jeden człowiek, stu ludzi, tysiące, ale ocalał naród.

Jeszcze jedna ważna sprawa: podwójne miary polskiej krytyki. Potępiamy i piętnujemy Jana Dobraczyńskiego za jego poparcie dla WRON-y, a milczymy wobec analogicznego zjawiska zdrady narodowej u Miłosza. Poczekajmy jeszcze trochę: zostaną wkrótce otwarte raporty ambasad PRL-u. Zobaczymy, jak oceniał swoich emigracyjnych rodaków Czesław Miłosz. Być może wtedy wypowiedzi legendarnego dzisiaj krytyka literackiego, dr Alicji Lisieckiej, jakże sponiewieranej na emigracji za jej niekompromisowe wypowiedzi na temat m.in. autora „Doliny Issy”, staną się dopełnieniem bezlitosnej prawdy.
W swej długiej, żenująco napastliwej wypowiedzi Zyman milczy o zjawiskach dość ważnych: o pewnego rodzaju otrzeźwieniu w Polsce – o bardziej skrupulatnym, krytycznym podejściu do życia i dzieła Miłosza, o definitywnym opadnięciu euforii związanej z Noblem. W telewizji polskiej, obok tych czołobitnych, zaczęły pojawiać się wypowiedzi demaskujące Miłosza. Powstały komitety zajmujące się na serio – bez histerycznej, emocjonalnej chwalby – życiem i pisarstwem „samotnika z Berkeley”. Protestowano najpierw przeciwko złożeniu trumny Miłosza na Skałce, a dziś protestuje się przeciw projektom ustawienia jego popiersia na krakowskich Plantach, w pobliżu ul.Wiślnej. No i słusznie! Za blisko pomnika Bitwy pod Grunwaldem, którą Miłosz uważał za idiotyczną.

Pojawiają się liczne pytania: „Czy mamy honorować kosmopolitę, który gardził Polską i Polakami, natrząsał się z wiary, a w dodatku miał nie tak znów krótki romans z komunizmem?” i dalej: „indagowani w tej kwestii ludzie pióra znaleźli się w niezwykle trudnej sytuacji, bo wyrażenie wątpliwości co do pomysłu budowy pomnika mogłoby im zostać poczytane jako próba umniejszenia zasług wielkiego kolegi, a poparcie byłoby odczytane w kategoriach odżegnywania się Bogu ducha winnych literatów od wszystkiego, co polskie. Nieśmiało sugerują więc, że lepsza byłaby może biblioteka albo dom kultury imienia Miłosza. Bo na pewno nie ulica ani nie szkoła, skoro mieliśmy już całkiem niedawno niezłe awantury w obu tych przypadkach (także w Małopolsce)” – cyt. za J. Bukowski, Z Krakowa dla www.Poland.US.

Zdumiewa też fakt, iż po nazwaniu przez Miłosza Matki Chrystusa „pogańską boginią” oo. paulini, opiekunowie Skałki i strażnicy świętego wizerunku Naszej Pani w Częstochowie, nie przemyśleli decyzji odnośnie miejsca wiecznego spoczynku naszego emigracyjnego noblisty. Nikogo nie przekonają, dyktowane najlepszą wolą, czy naciągane naukowo usprawiedliwienia sensu tego bluźnierczego określenia.

Kiedy opadną emocje, kiedy poznamy w pełni działalność Miłosza na reżimowych urzędach, kiedy ucichną spory ideologiczno-polityczne, kiedy wyplenimy zasiany przez komunę wśród nas perz – wtedy to chłodny, obiektywny badacz naukowy podejmie niezależne badania zjawiska, którym był ów obywatel Wielkiego Księstwa Litewskiego.

Dzisiaj Zyman może brać za dobrą monetę ckliwe i fałszywe słowa A.Zagajewskiego, wygłoszone, najpewniej z kartki, nad trumną Miłosza – o tym, jakim to on był samotnym meteorem. Czego to się nie mówi stojąc przy zwłokach szanownych nieboszczyków! Zagajewskiemu, oczywiście, nie wypadało wspomnieć, że Miłosz próbując zrozumieć swój własny dom, pierwej ten dom rujnował – zapatrzony jeszcze przed II wojną światową w fascynujący go od zawsze Kraj Rad, a później idąc na lukratywną służbę komunie i to w chwili, gdy ludzi z jego najbliższego kręgu zamykano w klinikach psychiatrycznych, zrzucano ze schodów, pozbawiano podstawowych środków do życia.

Tomas Venclova, gloryfikując pośmiertnie Miłosza, przesadza i swobodnie nagina fakty historyczne. Adam Mickiewicz nie może być porównywalny z Miłoszem, chociaż też pochodzi z Litwy. Stwierdzenie, że autor „Zniewolonego umysłu”, jak nasz Wielki Adam, jest uchodźcą politycznym jest śmieszne. Był nasz noblista uciekinierem, emigrantem z własnej woli, sam wybrał obczyznę, upewniwszy się wcześniej, że mu będzie służyć. Mickiewicz niektórych Rosjan lubił, nawet kochał, zwłaszcza pewną wiotką arystokratkę, ale nigdy nie poszedł na służbę zaborcy, a jego twórczość pełna jest wręcz patologicznej nienawiści do Moskali.

Następne cytowane przez Zymana twierdzenie jest wręcz komiczne: Mickiewicz i Miłosz przyczynili się do wyzwolenia obu narodów dawnej Rzeczypospolitej z tyrańskich reżimów. Sądzę, że chodzi tu raczej o dejmkowskie „Dziady”(1968) i protesty studenckie, których byłem świadkiem. Na pewno były one początkiem tego, co się stało potem, ale nie można kreować naszego wieszcza na ojca odzyskania wolności przez Polskę w wieku dwudziestym. Przecież gdzieś tam na boczku byli robotnicy Stoczni Gdańskiej, „Solidarność”, Jan Paweł II, zmiany w ZSRR, a wcześniej, na początku XX wieku, polskie legiony, Piłsudski, Dmowski, Haller.

Warto też pamiętać, że jeszcze wcześniej, kiedy to wołano ze zniewolonego kraju „przybądź autorze Konrada Wallenroda”, ów przebywał, pełen najlepszych zamiarów w szlacheckim dworku położonym blisko rozgrywających się wypadków, ale nie zaryzykował przejścia przez linię graniczną. Pod koniec swojego życia Mickiewicz popadł w mistycyzm, jego powiązania z Towiańskim bulwersowały polskie centrum polityczne w Paryżu i do dzisiaj pokutuje przekonanie, że w końcu został otruty.

No i wreszcie o jakim pojednaniu polsko-litewskim mówi Venclova? Litwini po dawnemu patrzą na Polaków podejrzliwie, hamują wpływy naszej kultury w swoim kraju, boją się jak ognia polonizacji. I gdzie tu Miłosz? Nieobecny w Polsce, a tym bardziej na Litwie, „biała plama w encyklopediach”. Chyba, że przyjaźń Miłosza z Tomasem Venclova była tak silna, że wstrząsnęła posadami bloku sowieckiego i doprowadziła do upadku reżimu komunistycznego w Sowietach. Oj, nie dajmy się zwariować!

W swoim wypracowaniu Edward Zyman nie wspomina krytycznych wypowiedzi współczesnych Miłoszowi ludzi blisko z nim związanych: Lechonia, Wańkowicza, Turowicza, Herberta. Powołuje się za to na nich wyraźnie Kruszewska. Nasz wielki narodowy, i jakże tragiczny, poeta Jan Lechoń napisał w swoich „Dziennikach”: „bezpieka, mordowanie ludzi, rosyjskie wojska, pogrom kultury – to jest nic, to są drobiazgi, których taki Miłosz mógł nie zauważyć. Ohydne.” (styczeń 1951). No, ale to nie to samo co Venclova i Brodsky.
*
Wierzę, że doczekam jeszcze chwili, kiedy Zyman będzie się zauroczeniem noblistą bardzo wstydził. Drobny przykład: pisze Zyman o Kruszewskiej, że jest poetką, o której nikt nie wie. A to nieprawda. Wiedział o niej Miłosz (!), Giedroyć, Gustaw Herling-Grudziński, redakcje gazet polonijnych, no i Edward Zyman (z tym ostatni
m jest Kruszewska nawet na „ty”!).

Za oba wywiady, jakie ostatnio przeprowadziłem – jeden z Zymanem, drugi z Kruszewską – oberwałem tęgie lanie. Po rozmowie z Zymanem posypały się na mnie niewybredne ataki z Kanady, grożono mi nawet nieodpłatnym zajęciem się resztkami mojego uzębienia. A wszystko dlatego, że lansuję osobę o niskich notowaniach w torontońskim środowisku polonijnym. Czy te zarzuty są słuszne, nie wiem. Natomiast po wywiadzie z Kruszewską zagrzmiał ideolog-etyk z Toronto. Ale to nie wszystko. Z nowojorskiego dziennika odwet za naruszenie status quo zaperzonego ogrodu, redaktorka pisująca w PRL-u o sporcie, zastosowała wobec mnie tzw. zapis, zatrzymując zakwalifikowany już do druku mój tekst. Jako rewanż za rozmowę z Kruszewską, której ta pani nie lubi. Artykuł, jaki miał się tam ukazać, i to w piśmie, w którym pełniłem ongiś funkcję sekretarza redakcji, dotyczył twórczości… Edwarda Zymana! Nie byłem zaskoczony decyzją redaktorki, która wciąż stosuje bezkarnie sowiecką cenzurę, bo przecież sportowcem nie jestem, na olimpiadę do Moskwy jako korespondenta nikt mnie nie wysyłał. Ale czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci.

Mój znajomy, przeczytawszy niniejszy tekst, a wcześniej zapoznawszy się z wypowiedziami Zymana, powiedział: „Mówcie co chcecie, ale Nobel to Nobel i Miłosz go dostał”. Święte słowa. Dostał go również morderca i terrorysta Arafat i wielu komunistów. Byli jednak i tacy, którzy tej nagrody nie chcieli przyjąć, m.in. Jean Paul Sartre, a przez skromność nie powinna jej na pewno przyjąć Wisława Szymborska i odstąpić ją prawdziwemu poecie – Zbigniewowi Herbertowi.

Przypomniałem więc mojemu rozmówcy wydarzenie, które powtarzam za wielkim pisarzem Romanem Brandstaetterem: „Król Gustaw V, będąc krótkowidzem, wręczył omyłkowo podczas uroczystej akademii dyplom Literackiej Nagrody Nobla stojącemu obok kamerdynerowi (…). Była to jedna z nielicznych nagród literackich, która trafiła do właściwych rąk”. Nic dodać, nic ująć.

P.S. Jest to ostatni mój głos w tej dyskusji, której nie będę więcej kontynuować. Jedno wiem na pewno – nikt mnie nie przekona do twórczości Miłosza ani do nieskazitelności jego intencji twórczych czy politycznych. Żadne Noble i żadne napaści w prasie na mnie czy na osoby podzielające mój punkt widzenia. Być może tracę na tym. Wolę jednak stracić różne intratne, dziennikarskie lub intelektualne korzyści, by zostać wiernym swoim ideałom patriotycznym.

Pośród emigracji niepodległościowej Miłosz wciąż jest persona non grata. I trzeba o tym mówić, aby pamięć ta nie zarosła perzem posianym przez lewaków..

EDWARD DUSZA
Stevens Point, sierpień 2007

REKLAMA

2091057193 views
Poprzedni artykuł
Następny artykuł

REKLAMA

2091057492 views

REKLAMA

2092853951 views

REKLAMA

2091057773 views

REKLAMA

2091057919 views

REKLAMA

2091058063 views