Los Angeles Dodgers pokonali w piątym meczu National League Championship Series na Wrigley Field Chicago Cubs 11:1 i wygrywając serię 4:1, po raz pierwszy od 29. lat awansowali się do World Series.
Kiedy Cubs zwyciężyli w środowym meczu 3:2, wydawało się, że jeszcze nie jest wszystko stracone, że stan 1:3 można odwrócić na swoją korzyść. Była nadzieja, że nie tylko Javier Baez, który wyrzucił dwa razy piłeczkę na trybuny, przebudził się, że pójdą w jego ślady Jason Heywarth, Addison Russell, Ben Zobrist.
Niestety wygrana Cubs była tylko podtrzymaniem ich przy życiu, czwartkowa klęska okazała się egzekucją.
Nie mogło być inaczej w meczu, w którym miotacz Dodgers Clayton Kershaw, pokazał swoim odpowiednikom z Cubs, jak powinno się rzucać i potwierdził po raz kolejny, że traktuje każdy swój występ, tak, jakby był on ostatni w jego karierze.
Nie mogło być inaczej w meczu, w którym Enrique Hernandez trzy razy wyrzucał piłeczkę na trybuny, w tym raz, kiedy zapełnione były trzy bazy. Grand slam doprowadził po trzech odsłonach do prowadzenia gości 7:0, czym odebrali oni gospodarzom nie tylko resztki nadziei, również ochotę do gry.
Nie mogło być inaczej w meczu, w którym wspomniani już Russell i Zobrist byli martwi, a Heywarth prezentował tak marną formę, że nawet nie został wystawiony do składu. Z drugiej zaś strony Justin Turner, Chris Taylor, Yasiel Puig, czy bohater czwartkowej potyczki byli dokładni, precyzyjni, skuteczni.
Nie mogło być inaczej w meczu, w którym startujący miotacz Cubs Jose Quintana z powodu fatalnej dyspozycji opuszcza boisko po dwóch odsłonach, a ci, którzy go zastąpili byli jeszcze koszmarniejsi.
Gratulacje dla Dodgers. Potwierdzili, że 104 zwycięstwa w sezonie regularnym nie były dziełem przypadku, że zasłużenie po 29 latach awansowali do World Series. Powodzenia w finale!
Dariusz Cisowski