REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaPoloniaNajważniejsza jest pasja

Najważniejsza jest pasja

-

Kuba Łuczkiewicz właśnie pokazał Polonii swój debiut „Every 21 Seconds” na 30. Festiwalu Filmu Polskiego w Ameryce. Reżyser stworzył niemal hollywoodzką fabułę, która po zdobyciu nagród w USA została też nagrodzona w Polsce. Film jest debiutem fabularnym mieszkającego w Chicago polskiego reżysera. Z Kubą Łuczkiewiczem rozmawia Tatiana Kotasińska.

Tatiana Kotasińska: – Dlaczego podjął Pan trudny temat urazu mózgu?

REKLAMA

Kuba Łuczkiewicz: – Zrobiłem wcześniej kilka etiud fabularnych z firmą producencką Two 9 Productions. To oni trafili na książkę „Every 21 Seconds” i mając już do mnie zaufanie, zaproponowali ten projekt. Choć osią dramatu jest uraz mózgu doznany przez głównego bohatera, to dla mnie jest to opowieść przede wszystkim o sile miłości dwojga ludzi. O oddaniu, o wzajemnym poświęceniu Briana i jego żony Mary Beth w obliczu dramatycznego przełomu w ich życiu. Często po urazie mózgu człowiek jest opuszczany przez partnera, który nie może sobie pogodzić się z jego agresywnym i irracjonalnym zachowaniem. Z obu stron musi być ogromna wola naprawienia i budowania wspólnego życia praktycznie od początku.

Ale czy miał Pan bardziej w sercu funkcję edukacyjną filmu czy doszła do głosu ważna potrzeba reżysera pokazania prawdziwego dramatu?

– Pracując nad etiudami myślałem o realizacji pierwszej pełnometrażowej fabuły. Kilka projektów odrzuciłem, czekając na temat, który mnie chwyci za serce. Trafiła mi się prawdziwa, brutalnie szczera historia Briana Sweeneya, opisana przez niego w książce. Chciałem pokazać dramat całej rodziny, nie tylko Briana.

Czy “Every 21 Seconds” to film, który edukuje, przydatny zarówno dla ofiar urazów, jak i ich rodzin?

– Nie nazwałbym tego edukacją, ale przeniesienie na ekran dramatu Briana jest jakby zaświeceniem „reflektorem w mrok”, jaki otacza ludzi dotkniętych urazem mózgu. Lekarze neurolodzy po projekcjach przyznawali, że ten film otworzył im oczy na skalę dramatów rozgrywających się w domach osób dotkniętych urazami mózgu. Film pokazuje wiele zachowań, o których lekarze rzadko słyszą, a których nie widzą. Najbliższa rodzina chcąc chronić ukochanego chorego człowieka, problemy ukrywa.

Jak Polakowi udało się zrobić taką dobrze scaloną amerykańską fabułę?

– Wszystko zaczyna się od dobrej historii i solidnego scenariusza, napisanego według trzyaktowej struktury. Dużym atutem było to, że Two 9 Productions miała już doświadczenie w organizacji podobnej produkcji. Z kolei my, czyli Road 28 Productions, wnieśliśmy doświadczenie w realizacjach i wysokiej klasy sprzęt. Choć jako reżyser i producent odpowiedzialny jestem wobec inwestorów za ich fundusze, to w moim podejściu najbardziej liczy się widz, który poświęci dwie godziny swojego życia, by obejrzeć efekt. Satysfakcja widza przekłada się ostatecznie na korzyść inwestorów. Ten film, jak na niskobudżetowy debiut, ma rozmach. Mieliśmy 50-osobową ekipę, dużo lokalizacji zdjęć (szpitale, kliniki rehabilitacyjne, sąd, bar, sklep). Zdobyliśmy zgodę na użycie muzyki znanego zespołu Bodeans – to wszystko dało wrażenie dużej produkcji.

Dużo się mówiło o zaangażowaniu Polonii w film, udostępnieniu swoich biznesów na potrzeby zdjęć. Czy wierzy Pan, że słynne ”Polish Power” to coś więcej niż namówienie bogatego znajomego na pomoc przy projekcie?

– To jest o wiele więcej, bo to lata naszej pracy w środowisku polonijnym, w branży telewizyjno-reklamowej. Robiliśmy filmy dokumentalne – już w 2005 pokazaliśmy na chicagowskim festiwalu dokument “Padre Szeliga”. Mieszkam tu prawie 30 lat i mam ogromnie szczęście, że moi znajomi są przychylni naszej twórczości. Amerykanie podczas produkcji stworzyli określenie ”Polish Power”, nie mogąc się nadziwić, jacy jesteśmy skuteczni w załatwieniu arcytrudnych spraw, od lokalizacji zdjęć po przepyszny catering dla ekipy. Bez Polish Power nie zrobilibyśmy tego filmu z takim rozmachem, przy skromnym budżecie.

Jest Pan dumny z tego filmu? Czuje się spełniony?

– To bardzo trudne pytanie, bo codziennie w Chicago zaczyna się sporo produkcji, a tylko kilkanaście w roku doprowadza się do końca. Dopięcie elementów tworzących film fabularny to duże przedsięwzięcie. Pod względem artystycznym nie całkiem czuję się spełniony. Nie miałem pełnej kontroli jako reżyser, bo to ja zostałem do produkcji zaproszony. W wielu wypadkach konieczny był kompromis, ale nie narzekam. Zdolność kompromisu to cecha, którą każdy reżyser powinien opanować pracując z tak duża ekipą. Nie można wyjść i trzasnąć drzwiami.

Kuba Łuczkiewicz (reżyser) i Kevin Brooks (operator kamery) fot.Kasia Jarosz

A miał Pan na to ochotę?

– Tak, i nie spodziewałem się, że będę potrafił przejść przez tak trudne momenty. Ta produkcja była dobrym „poligonem”.

Debiutuje Pan po pięćdziesiątce. Czy nie obawia się Pan, że nie zdąży czegoś ważnego zrealizować? Nasza polska reżyserka z Nowego Jorku, Agnieszka Wójtowicz-Voslo przekonywała, że reżyser po trzydziestce musi się spieszyć z kręceniem.

– W każdej sekundzie życie nam się może kompletnie rozsypać, tak jak Brianowi w naszym filmie. Najważniejszy jest każdy kolejny krok, projekt i realizowanie pasji.

Przerywał pan studia wyjazdem do Stanów. W Polsce reżyserię można studiować dopiero jako kolejny kierunek studiów,by móc zebrać doświadczenie życiowe. Co trzeba przeżyć, by móc zacząć kręcić filmy?

– Wszystkie aspekty życia, śmierć przyjaciół w młodym wieku, doświadczenie miłości, rozstania, emigrację, wychowanie dzieci, bycie otwartym na emocje, literaturę i obejrzenie tysięcy filmów. Formalne wykształcenie filmowe jest bardzo cenne, ale dzisiaj mamy mnóstwo możliwości samokształcenia. Korzystałem ze świetnej internetowej szkoły filmowej Masterclass, z wykładami reżyserów takich jak Martin Scorsese, Ron Howard, Werner Herzog. Wielu amerykańskich twórców tradycyjnej szkoły filmowej nie ukończyło. W wielu zawodach wiedza, doświadczenie i skuteczność liczą się najbardziej.

Czy ucieszyła nagroda Emigra dla „W każdej minucie życia” (polski tytuł) i jak film odebrali polscy twórcy?

– Nagroda cieszy, zwłaszcza, że odbierali ją w moim imieniu rodzice. Szczególną satysfakcję dają pozytywne opinie ludzi z branży filmowej. Przewodniczący jury Emigry, Janusz Dymek, scenarzysta „Przesłuchania”, powiedział, że mam znakomite wyczucie języka filmowego. Od innych ludzi z branży usłyszałem , że to dojrzały filmowo debiut. To duża nagroda za pracę.

A czy zdradzi Pan, czy realizując pasję i pokonując trudności z budżetem filmu, nie przypłaciliście tego bankructwem?

– Bardzo dobre pytanie. Budżet mieliśmy już w 2015 roku, ale się rozsypał. Czekaliśmy dwa lata i w końcu postanowiliśmy ruszyć z produkcją mając zaledwie pięć tysięcy dolarów. To mniej niż na jeden dzień zdjęciowy. Wiedzieliśmy, że jeśli ten pociąg będzie dalej stał na stacji, to nikt do niego nie wsiądzie. Poszliśmy na całość i do projektu udało się przekonać inwestorów. Podjęliśmy ogromne ryzyko finansowe, pracując przez ponad rok bez gaży, a jedynie za procentowy udział w potencjalnych zyskach z dystrybucji.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Na zdjęciu głównym: Od lewej: Grzegorz Godlewski, Kuba Łuczkiewicz i Matt Pratt na planie filmu

fot.Kasia Jarosz

REKLAMA

2091136902 views

REKLAMA

2091137203 views

REKLAMA

2092933664 views

REKLAMA

2091137488 views

REKLAMA

2091137634 views

REKLAMA

2091137782 views