Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 17:56
Reklama KD Market

Temida i polityczne faule

Zmiany w Sądzie Najwyższym Stanów Zjednoczonych zawsze budzą emocje i ogromne zainteresowanie. Od kolejnej nominacji i składu 9-osobowego gremium zależeć może bardzo wiele. 

Odejście sędziego Stephena Breyera na emeryturę nie zmieni układu sił w Sądzie Najwyższym. Ten przez co najmniej kilka następnych lat będzie miał konserwatywny przechył, chyba że mianowani dożywotnio sędziowie zaczną odchodzić – z powodów naturalnych (śmierć) lub  – tak jak Breyer – na dobrowolną emeryturę. Ale bez wątpienia będziemy świadkami ciekawego spektaklu politycznego. Wybór prezydenta musi przecież zatwierdzić Senat. Teoretycznie nominat (a raczej nominatka) Joe Bidena nie powinien/powinna mieć problemu z zatwierdzeniem, ale senatorowie Joe Manchin i Kyrsten Sinema mogą mieć zastrzeżenia do kandydatów o zbyt lewicowych poglądach. 

Sąd Najwyższy rzeczywiście jest trzecią władzą, która potrafi rozstrzygać w sprawach dotyczących całego kraju i losów milionów ludzi. To Sądowi Najwyższemu, a nie decyzjom Kongresu, czy prezydenta, zawdzięczamy koniec segregacji rasowej w szkołach (sprawa Brown v. Board of Education – 1954 r.), co stanowiło impuls dla prądów integracyjnych i walki o prawa obywatelskie. O „prawach Mirandy” odczytywanych osobom zatrzymywanym wie właściwie każdy, kto obejrzał choć jeden amerykański film kryminalny (Miranda v. Arizona – 1966 r.). Z kolei orzeczenie w sprawie Roe v. Wade (1973 r.) stworzyło możliwość przeprowadzania aborcji na życzenie. Orzeczenia United States v. Windsor (2013 r.) i Obergefell v. Hodges (2015 r.) otworzyły drogę do zawierania małżeństw przez osoby tej samej płci we wszystkich 50 stanach. A w roku 2000 w sprawie Bush v. Gore Sąd Najwyższy przesądził o wyniku wyborów prezydenckich, decydując o niemożliwości przeliczenia głosów oddanych na Florydzie. To tylko najbardziej spektakularne orzeczenia, które odbiły się największym echem. Często Sąd Najwyższy decyzje podejmuje najmniejszą możliwą różnicą głosów (5-4), zgodnie z linią podziału, która rozgranicza konserwatywnie nastawionych sędziów od bardziej liberalnych członków. To dlatego moment śmierci lub odejścia na emeryturę kolejnych sędziów jest tak ważny. Każda prezydencka nominacja może przesądzić o linii orzecznictwa na długie lata. Co prawda tym razem chodzi raczej o zachowanie status quo, bo Breyer zaliczany był do liberalnego skrzydła, choć często w swoich opiniach kierował się pragmatyzmem, a z powodu śmierci dwóch ostatnich członków SN aż sześciu z dziewięciu sędziów to nominaci republikańskich prezydentów. Ale ponieważ członkowie sądu pełnią funkcje bezterminowo, dzisiejsza nominacja prezydenta może mieć swoje konsekwencje przy orzeczeniach za wiele lat. 

Proces wyłaniania kandydatów do Sądu Najwyższego jest niezwykle ciekawy i oczywiście przesycony doraźną polityką. Nie inaczej będzie i teraz. Już sama deklaracja prezydenta Joe Bidena, że zamierza nominować na opuszczane przez Breyera stanowisko czarnoskórą kobietę, wywołała ogromne emocje. Od razu podniósł się rwetes. ABC News zrobił sondaż, z którego wynikało, że 76 proc. Amerykanów życzy sobie, aby prezydent rozpatrzył przy nominacji „wszystkie możliwe kandydatury”. Co ciekawe, podobny pogląd mieli także ankietowani członkowie mniejszości etnicznych i rasowych. Ale z tak złożonej obietnicy trudno się już wycofać. Skończy się pewnie na tym, że prezydent wskaże na afroamerykańską kandydatkę, jako najlepszą z możliwych. 

Ale i Republikanie mają tu sporo za uszami. Ronald Reagan publicznie deklarował, że wybierze kobietę do Sądu Najwyższego. Donald Trump po śmierci Ruth Bader Ginsburg także obiecał nominowanie kobiety. I słowa dotrzymał – wskazał na Amy Vivian Coney Barrett, którą jednak poza płcią niewiele łączy ze swoją poprzedniczką. A nominacja sędziego Clarence’a Thomasa przez prezydenta George’a H.W. Busha (ojca) w 1990 roku? Thomas, który jest dziś najstarszym sędzią w SN, był dopiero drugim Afroamerykaninem w tym składzie. Sam pamiętam dość niewybredne żarty o tym, że wybór był naprawdę trudny, bo niełatwo znaleźć na Południu czarnoskórego konserwatywnego sędziego, a potem całą serię przesłuchań, podczas których Thomas musiał odpierać zarzuty swojej byłej pracownicy Anity Hill o molestowanie seksualne. 

Czego to dowodzi? Proces nominacji kandydatów do najwyższego organu trzeciej władzy nie jest krystalicznie czysty. Jest skażony polityką, bo na to pozwala porządek konstytucyjny. Przykład z 2016 roku, kiedy zmarł sędzia Antonin Scalia, jest chyba najbardziej brutalny. Żegnający się z prezydenturą Barack Obama usiłował przeprowadzić nominację liberalnego kandydata Merricka Garlanda przed wyborami prezydenckimi. Republikański Senat nie przeprowadził przesłuchania nominata ani tym bardziej głosowania, argumentując, że w czasie kampanii nie należy obsadzać wakatów. Ostatecznie Donald Trump doprowadził do wygaśnięcia nominacji Garlanda i już w 2017 nominował konserwatywnego Neila Gorsucha. Gdy nadchodziły kolejne wybory, Republikanie, którzy kontrolowali jeszcze i Senat i Biały Dom, nie zważali już na kampanię wyborczą. Prezydent Trump starał się jak najszybciej zamknąć procedurę zatwierdzenia nominacji Amy Barrett przed wyborami. Zdążył dosłownie za pięć dwunasta. Trudno więc mówić o czystości gry. Już raczej o zagraniach na pograniczu politycznego faulu. Ale na tym chyba polega amerykańska demokracja w praktyce. 

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.


DSC06915

DSC06915

DSC06911

DSC06911

DSC06906

DSC06906

DSC06901

DSC06901

DSC06900

DSC06900

DSC06892

DSC06892

DSC06885

DSC06885

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama