Pomimo pandemii miliony ludzi ruszyły w drogę. Według prognoz w świątecznym okresie będzie podróżował co trzeci mieszkaniec Ameryki. Ruch lotniczy w porównaniu z poprzednim rokiem wzrośnie ponad dwukrotnie, także na autostradach zrobi się tłoczno. Podobnie by było i w Europie, gdyby niektóre kraje nie zaczęły zamykać się w kolejnych pandemicznych lockdownach. Nie dotyczy to jednak Polaków, którzy o żadnych obostrzeniach na razie nie myślą. Spędzają święta może w trochę mniej licznym gronie, ale z wyjazdów bynajmniej nie zrezygnowali. Mimo że podobnie jak w przypadku Amerykanów, jedna trzecia z nich nie jest w ogóle zaszczepiona.
Podróżowanie czasu pandemii potrafi dać w kość. Piszę to z własnego doświadczenia, bo to kolejne święta, które spędzam na lotniskach między Polską a Ameryką. Latanie wiąże się ze wszystkimi możliwymi uciążliwościami – ciągle zmieniającymi sie procedurami epidemicznymi i wymogami przy przekraczaniu granic, koronawirusowymi testami, maseczkami, tłokiem w kolejkach do odpraw urągającym zasadom dystansu społęcznego i nieuniknionym chaosem. Stres zawsze towarzyszący lataniu (bo kto widział, żeby coś cięższego od powietrza w ogóle mogło latać, chyba że jest to ptak?) potęgowany jest przez lęk przed kontaktem z obcymi ludźmi z całego świata w lotniskowych terminalach, dodatkowymi i nieprzewidzianymi kontrolami czy po prostu zakażeniem. Jest też strach, że z tej podróży możemy przywieźć koronawirusa najbliższym. A przecież jedziemy do nich po to, aby wszyscy w czasie świąt mogli poczuć się bezpieczniej i pewniej. Aby wspierać i samemu ładować akumulatory. Braku fizycznej obecności nie zastąpi ekran komputera czy komórki – o czym przekonaliśmy się już przez ponad 20 pandemicznych miesięcy. Są też i tacy, którzy muszą je spędzić w żałobie i to często bardzo trudnej, bo często nie mieli czasu na pożegnanie, przytulenie się, ostatnie słowo. Pandemia zebrała już takie żniwo, że niemal każdy z nas zna kogoś, kto poznał ból nagłej straty. Tym ludziom jesteśmy winni życzliwość i wsparcie.
Pęd do podróży w szczycie kolejnej (której to już z kolei?) fali pandemii, w obliczu błyskawicznie rozprzestrzeniającego się omikrona pokazuje, jak wielki jest ludzki pęd do normalności. Takiej pomimo wszystko. Bo przecież jakoś tego koronawirusa udało się psychicznie oswoić. To dlatego rzucamy się w wir zakupów i świątecznych porządków, albo planujemy lot na Karaiby czy wyjazd na narty. Tak jak to było przed covidem. Nie zniechęcają nas informacje, że każdy kolejny wariant koronawirusa jest mniej wrażliwy na szczepionki, a świąteczne spotkania jeszcze przyśpieszą rozprzestrzenianie się omikronu. Coś tam przecież po cichu podpowiada, że oficjalne zapewnienia, iż zaszczepieni nie powinni obawiać się podróżować, to trochę zaklinanie rzeczywistości. Bo przecież nawet po trzeciej dawce – boosterze, jak mówi się w Ameryce – także zdarza się zachorować. Podświadomie czy świadomie czujemy, że po świątecznych spotkaniach i eskapadach liczba zachorowań znowu wzrośnie. Do tego dochodzi też jazgot antyszczepionkowców i koronasceptyków ignorujących komunikaty o kolejnych falach zgonów. To mentalny chaos, z którym naprawdę trudno sobie poradzić. Ale na to panaceum mają właśnie być Święta.
Z koronawirusowym zagrożeniem mierzymy się od dwóch lat i najwyraźniej musimy przygotować się na jeszcze dłużej. Ale przychodzą dwa ostatnie tygodnie roku. Każdy z nas wyobraża sobie Święta inaczej. Dla większości z nas to jednak okres szczególny, szansa, aby oprócz zakupów, sprzątania i garnków wyciszyć się i poczuć magię tego szczególnego czasu. Mimo pandemii, zagrożeń, poczucia utraty bezpieczeństwa, a także nieuniknionych sporów polsko-polskich i amerykańsko-amerykańskich toczonych przy stołach. Od tego wszystkiego, co nas na co dzień otacza.
Wesołych, spokojnych i jak najbardziej normalnych Świąt życzy
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.