Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 19:06
Reklama KD Market

Czy wszyscy jesteśmy imigrantami?

Czy będzie wojna? – to pytanie, które dziś często można usłyszeć w Polsce. Zagrożenie związane ze sztucznie wywołanym kryzysem migracyjnym jest poważne i rzeczywiste. Aleksander Łukaszenka nie musiał jednak sprowadzać migrantów nad polską granicę, aby przypomnieć o tym, że u bram bogatego świata czekają miliony ludzi chcących szukać szansy lepszego życia. W Europie, Ameryce czy Australii coraz większy odsetek społeczeństw nie chce napływu obcych. Warto o tej niechęci wspomnieć w tygodniu, w którym obchodzony jest w USA Dzień Dziękczynienia. To przecież czas, w którym wszyscy czują się w jakimś stopniu imigrantami, a potomkowie rdzennych Amerykanów mają często „second thoughts” na temat gościnności swoich przodków. 

Europa ciągle nie może otrząsnąć się po fali uchodźców i migrantów ekonomicznych, która przetoczyła się pięć lat temu. Napór na kontynent trwa. Na Morzu Śródziemnym wciąż toną ludzie usiłujący przedostać się na północ, a prezydent Turcji wciąż może szantażować najbogatsze kraje Europy wypuszczeniem ludzi z obozów dla uchodźców. To znak czasów i trwających od lat procesów, które usiłuje także cynicznie wykorzystać białoruski dyktator. Teraz sztucznie wywołany kryzys imigracyjny przekształca w kryzys humanitarny, próbując jednocześnie przerzucić odpowiedzialność na Zachód. 

Tymczasem kraje Europy Zachodniej już dawno przestały być etnicznymi monolitami i często nie są sobie w stanie poradzić z mniejszościami. W 66-milionowej Francji mieszka 6,5 miliona muzułmanów. Imigranci i ich dzieci stanowią prawie jedną piątą ludności Wielkiej Brytanii. To tam nastroje antyimigranckie przyczyniły się do Brexitu. Obce korzenie ma 26,7 procent ludności w Niemczech, krajami imigranckimi stały się Dania, Szwecja i Norwegia. Polska nie przyjęła co prawda dużych grup „egzotycznych” kulturowo migrantów, ale stosując politykę selektywnego doboru, wpuszcza tych, którzy są najbardziej potrzebni, głównie gospodarce. Polacy zaakceptowali obecność przybyszy z Europy Wschodniej – głównie z Ukrainy, Białorusi czy Mołdawii. Polska, która później dołączyła do grupy krajów atrakcyjnych ekonomicznie, jest tu mądrzejsza o doświadczenia bogatszego Zachodu, gdzie eksperyment polegający na integrowaniu migrantów pochodzących z różnych obszarów kulturowych i cywilizacyjnych zakończył się porażką. 

Ale presja migracyjna to nie tylko problem Europy. Słabo zaludniona Australia broni się gorączkowo i często brutalnie przed napływem ludności z przeludnionej Azji. Łodzie wypełnione nieszczęśnikami pukającymi do bram lepszego świata są odsyłane z powrotem – na północ. 

Te same problemy widzimy też w Ameryce szturmowanej przez migrantów z Ameryki Środkowej czy Karaibów. Mimo deklarowanej odwilży w polityce imigracyjnej po zmianie administracji z republikańskiej na demokratyczną, na granicach zatrzymuje się i odsyła z powrotem rekordową liczbę ludzi. Dzieje się to pomimo że prezydent Joe Biden zapowiadał zerwanie z linią Donalda Trumpa. Proponował ścieżkę do obywatelstwa dla tych, którzy od lat mieszkają w USA – deklarował humanitarne traktowanie imigrantów na granicach. Tymczasem liczba zatrzymań za nielegalne przekroczenie granicy jest najwyższa w tym stuleciu, a administracja bez skrupułów korzysta z przepisów pandemicznych (słynne rozporządzenie „Title 42”) wprowadzonych za czasów Trumpa. 

Amerykańskiemu Kongresowi nie udaje się przyjąć żadnej sensownej ustawy reformującej system imigracyjny, bo problem dzieli nie tylko społeczeństwo, ale także świat polityków. Tak jest zresztą i w Europie. Wszystkie dyskusje dotyczące imigracji są podszyte emocjami, uprzedzeniami i bieżącą polityką. Dodatkowo pandemia koronawirusa i związane z nią frustracje społeczne przyczyniły się do polaryzacji nastrojów i postulatów ograniczenia fali uchodźców i imigrantów ekonomicznych. Doświadczenie białoruskie czy tureckie pokazuje także, że problem jest wykorzystywany instrumentalnie w polityce międzynarodowej. 

I tu mamy do czynienia z paradoksem, bo bogate kraje nie mogą obyć się bez migrantów. Są oni potrzebni gospodarkom, bo starzejące się społeczeństwa nie są w stanie zapewnić demograficznej zastępowalności pokoleń i zrównoważonego rozwoju bez zastrzyku siły roboczej z zewnątrz. Dotyczy to także Stanów Zjednoczonych, którzy od lat w pełni legalnie przyjmują około miliona migrantów rocznie. Spadek legalnej imigracji z lat prezydentury Donalda Trumpa jest w tym trendzie jedynie statystyczną anomalią. USA potrzebować będą imigrantów nie tylko, aby wypełnić luki na rynku pracy, ale także, aby zapewnić płynność systemu emerytalnego. 

Obok pragmatycznych argumentów mamy także emocjonalny przekaz mediów społecznościowych i mainstreamowych. Przemarznięte i głodne dzieci na polsko-białoruskiej granicy wzbudzające odruch natychmiastowej pomocy potrzebującym, podobnie jak widok Haitańczyków wyławianych z Rio Grande. Biedniejsza część świata chce mieć udział w zasobach bardziej zamożnych. Takie jest obecne stulecie. Świat nie pozwoli o tym zapomnieć, zwłaszcza w takich dniach jak Dzień Dziękczynienia.

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama