Kiedy wprowadzono w Polsce stan wojenny – co zresztą generał Jaruzelski zdecydował się zrobić w moje urodziny – tylko 11 dni później Polacy zasiedli przy wigilijnych stołach, z oczywistych powodów w dość trudnych warunkach. Po pierwsze, ciężko było z żarciem z powodu „okresowych trudności w zaopatrzeniu rynku w podstawowe artykuły spożywcze”. Po drugie, przy stołach było sporo pustych krzeseł, bowiem miały być zajęte przez ludzi, którzy zostali internowani lub aresztowani oraz przez tych, których stan wojenny zastał poza granicami Polski. Ponadto rodzinne wizyty stały się trudne, ponieważ przejazd z miasta A do miasta B wymagał uzyskania stosownej przepustki (nawet jedną taką mam w rodzinnych archiwach).
Był jednak jeszcze inny, istotny powód, dla którego familijne zgromadzenia były wtedy trudne. Polska stała się mocno podzielona. Przy jednym stole często zasiadali ci, którzy byli po stronie Solidarności i wszystkich ludzi w różny sposób prześladowanych, oraz ci, którzy trzymali się kurczowo PRL-u z takich czy innych powodów. W tych warunkach spokojne pałaszowanie barszczu z uszkami i łamanie się opłatkiem było wprawdzie możliwe, ale tylko pod warunkiem, że nikt wcześniej nie poruszył jakiegoś tematu politycznego. A jeśli poruszył, często kończyło się to niezbyt przystającymi do świąt kłótniami, a nawet awanturami i rzucaniem karpiem o ścianę.
Pod wieloma względami dzisiejsza sytuacja w USA przed świętem Thanksgiving jest podobna. Ameryka jest drastycznie podzielona, a podziały te często powodują, że normalne rodzinne rozmowy mogą w każdej chwili stać się niebezpieczne. W dodatku na wszystko to rzuca się cień pandemii i być może to jest najważniejsze. Przed rokiem zgromadzenia rodzinne należały do rzadkości, a doktor Fauci i inni specjaliści zachęcali wszystkich do tego, by pozostali w domach i zjedli jakiegoś małego, kameralnego indora tylko w towarzystwie bezpośrednich domowników. Miliony ludzi nie gościły u siebie absolutnie nikogo, a zatem nie dochodziło w zasadzie do wielkich familijnych spędów przy suto zastawionych stołach.
Dziś jest inaczej. Wprawdzie koronawirus się nie poddaje, ale większość Amerykanów jest zaszczepiona i ze wstępnych danych wynika, iż tym razem ludzie zamierzają wskrzesić wszystkie tradycje „dziękczynne”. Co to oznacza? Teoretycznie to bardzo dobrze, że Thanksgiving znów będzie tym, co zawsze, czyli festiwalem obżarstwa i opilstwa w gronie najbliższych. Jednak ryzyka się nie da przeoczyć. Po rocznej przerwie przy tym samym stole pojawią się ponownie wszyscy ci, którzy istnieją w każdej rodzinie, a którzy prowokują problemy: wujek Dzidek będzie raz jeszcze opowiadał te same sprośne dowcipy, babcia Halina zaoferuje wszystkim dokładnie tę samą anegdotę, którą opowiada od lat, a szwagier Zenek przedawkuje i pójdzie przedwcześnie spać. Możliwe jest też oczywiście, że dyskusja przy stole osunie się w zatęchły wąwóz polityki, a wtedy wszystko staje się możliwe.
Przed kilkoma dniami rozmawiałem z moim sąsiadem, który przyznał, że gdy przed rokiem okazało się, że na Thanksgiving nikt do niego nie przyjedzie, w zasadzie się ucieszył. Spędził świąteczny dzień sam na sam z małżonką, pałaszując małą kaczkę zamiast monumentalnego indyka, a po obiedzie usiadł na kanapie i oglądnął w spokoju jakiś film – bez wrzeszczących dzieciaków, bez nachalnych krewnych, itd. Niestety to dolce vita teraz już nie zaistnieje, jako że w tym roku zawita u niego 20 osób.
Ja na szczęście jestem w bardzo komfortowej sytuacji, gdyż moja rodzina w USA składa się wyłącznie z dwójki dzieci oraz dwójki rodzeństwa, a wszyscy ci ludzie znajdują się bardzo daleko ode mnie (Hawaje, Idaho, Seattle, itd.), a zatem bezpośrednie spotkania należą do rzadkości. Zastanawiam się jednak nad tym, czy takich przypadków jak mój sąsiad są setki tysięcy. W ubiegłym roku znaczna część Amerykanów spędziła Święto Dziękczynienia zupełnie inaczej niż zwykle i być może nie było to dla nich zbyt negatywnym doświadczeniem. A teraz nadszedł czas, by wrócić do starych nawyków, obyczajów i tłumnych biesiad. Powstaje w związku z tym intrygujące pytanie – czy wrócimy całkowicie „do starego”, czy też coś się zmieni na zawsze i nieodwracalnie?
W tym kontekście należy być może przypomnieć, że pierwsza biesiada wczesnych kolonistów była niezwykle skromnym posiłkiem, którego celem było podziękowanie Bogu i losowi za to, że mimo niezwykle trudnych początków, pełnych cierpienia i głodu, udało się jakoś przetrwać i stworzyć stałą, stabilną kolonię. Dziś rzadko kto o tym pamięta, niezależnie od tego, czy przy stole siedzi liczna rodzina, czy też celebracje są znacznie bardziej kameralne.
Nie mam oczywiście nic przeciw dużym zgromadzeniom rodzinnym. Jednak przed rokiem okazało się, po raz pierwszy od bardzo wielu lat, że Thanksgiving nie musi być wcale konsumencką ekstrawagancją, a wujek Dzidek może po prostu zostać w domu i nie opowiadać głupich żartów. Jestem pewien, że tego tymczasowego zreflektowania się nie da się do końca zatrzymać i zachować. Chodzi jednak o to, by nie wrócić do punktu wyjścia i nie zacząć działać dokładnie tak samo jak poprzednio, tak jakby pandemia i przymusowa izolacja nigdy nie miały miejsca.
A tak z innej beczki, czy ktoś kiedyś pytał indyki o ich zdanie? Dwójka szczęśliwców jest wprawdzie zawsze ułaskawiana przez prezydenta USA, ale reszta tej ptasiej czeredy podporządkowana jest polskiej sentencji „myślał indyk o niedzieli, a w sobotę łeb mu ścięli”.
Andrzej Heyduk