Od kilku tygodni białoruski dyktator Aleksander Łukaszenka, wspierany przez inny, dość ponury reżim Władimira Putina próbuje zdestabilizować sytuację w Unii Europejskiej, wywołując sztucznie kryzys imigracyjny. Sztucznie, bo mocno kontrolująca wewnętrzne przepływy własnej ludności Białoruś nie graniczy ani z Syrią, ani z Irakiem, a do tego kraju naprawdę trudno wjechać.
W chwili gdy piszę te słowa, sytuacja na granicy jest bardzo napięta i grozi dalszą eskalacją. Stojąca za kryzysem Rosja, ustami szefa swojego szefa dyplomacji określiła warunki brzegowe konfliktu, sugerując, iż Zachód powinien po prostu Łukaszence zapłacić za zatrzymanie migrantów u siebie. Jest to więc groźba szantażu w stylu Recepa Tayyipa Erdoğana, który pięć lat temu w podobny sposób szantażował Unię Europejską, grożąc wypuszczeniem z Turcji mas uchodźców na Zachód. Teraz grozi nam uruchomienie kolejnego kanału przerzutowego, gdzie migranci będą wykorzystywani jako narzędzie obrzydliwego szantażu. W sytuacji, w której żywi ludzie stali się zakładnikami dyktatora pozbawionego jakichkolwiek skrupułów moralnych, można już mówić o usankcjonowanym przez państwo trzecie handlu żywym towarem w celu osiągnięcia wymiernych korzyści politycznych. Tymczasem, kiedy czytam lub słucham wypowiedzi niebagatelnej liczby rodaków mieniących się często elitą swojego kraju, nie mogę wyjść ze stanu zadziwienia, jak łatwo dali się wciągnąć mentalnie w pułapkę Łukaszenki. Nie od dziś wiadomo, jak trudno pogodzić wartość bezpieczeństwa narodowego z zasadą humanitaryzmu, zwłaszcza gdy mamy do czynienia ze starciem sił wyznających zupełnie inne systemy wartości. Ale nie można przejść do porządku dziennego nad faktem, że to Łukaszenka wciąga przybyszy z Azji i Afryki w pułapkę i wykorzystuje ich instrumentalnie w roli żywych tarcz. A przecież czy nie o to dyktatorowi z Mińska chodziło, aby zemścić się na Europie i pogłębić wewnętrzne podziały? Przy tej okazji swoją pieczeń na tym samym ogniu piecze także Kreml, co pogłębiająca się izolacja Białorusi będzie wpychała Łukaszenkę jeszcze głębiej w objęcia Putina.
Zrozumiały to już nawet rządy większości krajów Unii Europejskiej i Stanów Zjednoczonych, które w ostrych słowach potępiły praktyki dyktatora i zaczęły wprowadzać kolejne sankcje na Białoruś. W wypowiedziach polityków z Brukseli można wyczuć nawet tajoną ulgę – oto niewygodna skądinąd Polska wykonuje obecnie skomplikowane i brudne zadanie, które w mainstreamowych, skądinąd naiwnych i emocjonalnych narracjach łatwo jest krytykować jako nieludzkie, niehumanitarne czy urągające ludzkiej godności. W działaniach zachodnich dyplomatów zwyciężył jednak pragmatyzm i przeświadczenie, że polski (a także litewski i łotewski) rząd ma rację, próbując zatrzymać falę nielegalnej migracji, podsycaną przez reżim Łukaszenki.
Apele o konieczności humanitarnego traktowania migrantów są w wydaniu zachodnich polityków dużo słabsze niż w wydaniu części rodzimych elit. Te w poczuciu moralnej wyższości oskarżają obecne władze i wspierających ich Polaków (a tych w przypadku kryzysu migracyjnego jest większość) o brak wrażliwości i współczucia, wznoszenie płotów oraz zasieków, wysyłanie wojska i pograniczników tam, gdzie – ich zdaniem – powinno się otworzyć ramiona. W tej narracji wszystko jest pomieszane. Obrońca staje się opresorem, wzbudzanie obaw o bezpieczeństwo własnego społeczeństwa – propagandowym zabiegiem rządzących mającym jedynie zwiększyć słupki w sondażach poparcia. Wynika to z narzuconego sobie paradygmatu, że każda decyzja podejmowana przez rządzących jest zła, a jeśli ktoś wspomina o racji stanu i to nie tylko w odniesieniu do Polski, ale interesu całej Unii Europejskiej, powinien zostać uznany za bezmyślnego apologetę obecnej władzy. W tej argumentacji trudno nie dostrzec pewnych symptomów ojkofobii – choroby polegającej na odrzuceniu własnej kultury, tradycji, systemu wartości.
Niedostrzeganie lub wręcz negowanie niebezpieczeństwa związanego z pomysłami realizowanymi przez Łukaszenkę świadczy o tym, że zatracamy się w zapiekłych politycznych sporach i podziałach. Ich pogłębianie leży zresztą w interesie wrogów Polski i całej UE. Nie bez powodu rosyjska polityka neoimperialna, której narzędziem jest także białoruski dyktator, wspiera na Starym Kontynencie ruchy separatystyczne i odśrodkowe. Patrząc z tej perspektywy, dyskredytowanie potrzeby obrony granic przez własnych obywateli przypomina działania leninowskich pożytecznych idiotów, którzy w dobrej wierze i zgodnie z własnymi przekonaniami przysługiwali się idei proletariackiej rewolucji. Jak się to skończyło – dobrze wiemy z historii.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.