COP26 w Glasgow to kolejny szczyt klimatyczny, po którym zwolennicy osiągnięcia szybkiej neutralności emisji gazów cieplarnianych muszą odczuwać rozczarowanie. A politycy i wielcy tego świata leczą moralnego kaca.Szczyt od początku budził fundamentalne kontrowersje. Choćby z tego powodu, że zabrakło na nim przywódców państw-emitentów CO2, bez których trudno sobie wyobrazić ratowanie całej planety – Chin i Rosji a także wypalającej lasy deszczowe Brazylii. A bez tych graczy trudno sobie wyobrazić osiągnięcie zerowej emisji dwutlenku węgla do 2050, czy nawet do 2060 roku. Nawet deklaracja liderów ponad 100 państw na temat powstrzymania i odwrócenia procesu wylesiania do 2030 roku nie wzbudza w związku z tymi nieobecnościami większych emocji.Efekty wdmuchiwania medialnej pary w gwizdek, którego celem miało być wzbudzenie poczucia powszechnego zagrożenia, okazały się mizerne. Z biciem na alarm już wszyscy zdążyliśmy się oswoić. Podobnie jak z apelami aktywistów klimatycznych, aby zacząć działać już teraz, a nie ograniczać się jedynie do deklaracji dotyczących przyszłości.Może dlatego środki przekazu chętnie rozpisywały się na temat zielonej hipokryzji uczestników szczytu. Politycy i biznesmeni wzywający cały świat do ograniczenia konsumpcji mięsa i redukcji podróży lotniczych wysiadali w Glasgow z prywatnych odrzutowców i wsiadali do luksusowych limuzyn. Rekord pobił chyba brytyjski premier Boris Johnson, który w trakcie szczytu przeleciał się ze Szkocji do Londynu i z powrotem, aby spożyć w stolicy kolację w jednym z luksusowych klubów. Jego biuro prasowe tłumaczyło wyprawę napiętym grafikiem szefa rządu. W tym samym czasie – o ironio – drugie garnitury delegacji, które docierały na szczyt „na kołach”, spóźniły się na obrady z powodu pogody.Warto zwrócić uwagę na zachwiane przez medialny przekaz proporcje. Kolejka prywatnych odrzutowców na COP26 to tylko atrakcyjny obrazek, podobnie jak – z drugiej strony barykady – zdjęcia ekologicznych aktywistów wśród opakowań po posiłkach z McDonaldsa. Ślad węglowy powstały po konferencji w Glasgow jest pomijalnie mały, zwłaszcza gdy mówi się o redukcjach emisji CO2 sięgających miliardów ton – twierdzą eksperci. Media jednak chętnie i nie bez racji wskazują na działania stanowiące zaprzeczenie głoszonych idei. Stąd mowa o hipokryzji.Kryzys energetyczny ostatnich miesięcy pokazał jak trudno będzie odejść od paliw kopalnych. W zestawieniu BP z 2020 roku wynika, że świat wciąż czerpie ok. 84 proc. energii z węglowodorów. Mowa tu o całej zużywanej energii – nie tylko elektrycznej, ale używanej w transporcie i do ogrzewania. W tym kontekście można zrozumieć graniczącą z hipokryzją politykę wielkich mocarstw i bogatej części świata, wciąż wspierającej sektora paliw kopalnych. Takie na przykład Niemcy postanowiły odejść całkowicie od zeroemisyjnej energetyki jądrowej, ale jednocześnie zaczęły budować elektrownie gazowe. Przeprosiły się także z elektrownią na węgiel kamienny, a elektrownie na węgiel brunatny wciąż pracują pełną parą. Jednocześnie Berlin nie ustaje w krytyce polityki energetycznej swoich sąsiadów, przede wszystkim Warszawy.Przykład Glasgow dowodzi, jak trudnym procesem będzie przygotowanie całych społeczeństw do zmiany zachowań i ograniczenia konsumpcji. Nawet w tych bogatych, najbardziej świadomych ekologicznie pokusa utrzymania stylu życia będzie ogromna. Nie zabraknie nie tylko miliarderów i dygnitarzy poruszających się po świecie własnymi samolotami, zostawiających gigantyczny ślad węglowy. Także klasa średnia niełatwo zrezygnuje ze spędzania urlopów w egzotycznych miejscach czy z budowy coraz większych rezydencji. Do tego teoretycznie czystsze technologie też nie są w pełni neutralne dla klimatu – choćby produkcja i eksploatacja samochodów elektrycznych. Jednocześnie biedniejsze społeczeństwa będą aspirować do bogatszych i też nie będą chciały wprowadzać ograniczeń, które opóźniać będą procesy rozwoju. Kto zresztą zmusi Indie, Chiny czy Rosję do niskoemisyjności?Jest też oczywiście scenariusz rewolucyjny, gdy lęk klimatyczny wśród młodego pokolenia doprowadzi do takich napięć, które wymuszą radykalne zmiany. Te ostatnie trudno sobie wyobrazić bez poważniejszych ograniczeń i zbiorowych wyrzeczeń. Ostatnie niedobory energii i przyspieszenie zmian klimatycznych mimo dotychczasowych ludzkich wysiłków pokazują, że aby ratować planetę nie wystarczy jedynie oszczędzać wodę, segregować śmieci, gasić światło i więcej chodzić pieszo. Będą potrzebne drastyczne ograniczenia. Tylko który z polityków ośmieli się to powiedzieć głośno? A planety „B”, jak wiadomo, nie posiadamy.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.