Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 18:16
Reklama KD Market
Reklama

Na tropie Złotego Miasta

Pułkownik Percy Harrison Fawcett ruszył w głąb Amazonii, żeby odnaleźć mityczne, zaginione „Miasto Z”. Sam je tak nazwał, nigdy nie wyjaśnił, dlaczego. Na wyprawę zabrał starszego syna i jego kolegę. Cała trójka przepadła w dżungli. Pułkownika Fawcetta poszukiwało 13 ekspedycji. Ponad 100 osób biorących udział w tych ekspedycjach zginęło. Do dzisiaj nie wiadomo, co stało się z pułkownikiem i jego dwoma kompanami. O wyprawie Fawcetta wciąż snuje się tajemnicze historie, pojawiają się nowe zagadki…

Legenda Eldorado

Eldorado to skrócona forma hiszpańskiego określenia „el hombre dorado” – co znaczy „złocony człowiek”. O takim człowieku można przeczytać w XVI-wiecznych kronikach pierwszych hiszpańskich konkwistadorów w Ameryce Południowej. Szczególnie sugestywna wydaje się relacja Gonzalo Fernandeza de Oviedo, wielkiej osobistości tamtych czasów. Można z niej wyczytać o zwyczajach indiańskiego króla, który złota używał niczym pudru. Rano nakładał na swoje ciało złoty puder, wieczorem go zmywał.

Wiarygodności takim opowieściom przydawały odkrycia wspaniałych miast oraz skarbów Azteków i Inków. Więc nie wątpiono, że jeszcze większe cuda znajdują się w głębi amazońskiej dżungli. Myśl o złocie zaślepiała konkwistadorów. W końcu tylko z jego powodu wyruszali na niebezpieczne wyprawy na drugą stronę oceanu. Ponadto pusty skarbiec króla Hiszpanii rozpaczliwie potrzebował bogactw z Nowego Świata.

W 1541 roku wyruszyła pierwsza wyprawa w poszukiwaniu złotej krainy. Na czele 220 Europejczyków i 4000 Indian stanął Gonzalo Pizarro, młodszy brat słynnego konkwistadora Francisca Pizarro, który założył miasto Lima. Wyprawa skończyła się katastrofą. Podczas niej dochodziło do aktów kanibalizmu. Ocalała część uczestników. Złota nawet z daleka nie widzieli.

20 lat później śladami Gonzalo Pizarra ruszył następny znany konkwistador, Lope de Aguirre, zwany Szalonym. Osobnik wyjątkowo okrutny. I jego zwiodła i doprowadziła do zguby legenda Eldorado. Ruszyli do dżungli w pancerzach i w watowanych kaftanach. Mieczami torowali sobie drogę przez zarośla. Nie zdawali sobie sprawy, że amazońska dżungla to zielone, wilgotne piekło. Zabójczy klimat dla Europejczyków. I jaguary, kajmany, anakondy długości kilkunastu metrów, piranie, węgorze elektryczne rażące człowieka prądem o napięciu 650 woltów. Do tego wszechobecne moskity roznoszące malarię.

Najpierw padły zwierzęta juczne. Potem dżungla i malaria zaczęły zabijać ludzi. Mimo że znajdowali się pośród niezliczonej ilości zwierząt, nie potrafili ich upolować. Jedli podeszwy własnych butów. Niektórzy popadli w obłęd. Z wyprawy wróciło niewielu. Aguirre wkrótce po powrocie umarł. Przed śmiercią zdążył jeszcze napisać do hiszpańskiego króla: „Nad tą rzeką nie ma nic prócz rozpaczy. Relacje o bogactwach są bowiem fałszywe”. Ale mit Eldorado wcale nie umarł wraz z diabolicznym konkwistadorem. Było jeszcze wiele wypraw w poszukiwaniu Złotego Miasta.

Być może Indianie, którzy byli ciemiężeni przez konkwistadorów, sami wymyślili opowieść o krainie, gdzie władca chodzi obsypany złotym pyłem. Zrobili to, kiedy zorientowali się, że biali dostają gorączki na myśl o ukrytym złocie. I kierowali ich w dżunglę, żeby tam przepadli. Choć trzeba wspomnieć, że włoski misjonarz Andrea Lopez twierdził, iż odwiedził stolicę Złotego Państwa Inków – Paititi.

Imponująca cywilizacja

Legendy o złotej krainie w Amazonii mogą być jednak prawdziwe. Niewykluczone, że w czasach konkwistadorów kraina ta żyła wyłącznie w pamięci Indian, lecz jak wiele mitów mogła być zakorzeniona w rzeczywistości. Tym bardziej że ostatnie odkrycia o Amazonii i ludziach tam mieszkających pokazują, że historia tych terenów jest inna, niż dotąd myśleliśmy.

Dziewicza Amazonia to mit. Przed przybyciem Europejczyków mieszkało tam około 20 milionów ludzi, więcej niż obecnie. Amazonia wcale nie jest ostatnim fragmentem pierwotnego lasu, który rzekomo od tysiącleci porastał tereny Ameryki Południowej. Dzisiejsza dżungla uformowała się w ciągu ostatnich 700 lat. Ludy, które tam wcześniej mieszkały, doskonale radziły sobie z uprawą roślin. Zajmowane przez nich dorzecze Amazonki było wykarczowane i usiane setkami miast.

Pierwsze dowody na to, że rzekomo dziewicze tereny Ameryki Południowej wcale nie były dziewicze, przedstawiła w latach 80. ubiegłego wieku Anna C. Roosevelt, praprawnuczka prezydenta USA. Na wyspie Marajo, leżącej u ujścia Amazonki, Roosevelt znalazła przepięknie zdobioną ceramikę oraz ślady intensywnej uprawy roli. Na wyspie mogło mieszkać 100 tysięcy ludzi już 2 tysiące lat temu.

Clark Erickson z Uniwersytetu Pensylwania natrafił w boliwijskiej dżungli na kilkadziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych pozostałości po uprawach kakaowców. Uważa, że tubylcy budowali miasta-ogrody. Niektórzy naukowcy są zdania, że 15 procent dzisiejszej nizinnej części Amazonii to zdziczałe sady.

Najbardziej jednak zrewolucjonizował naszą wiedzę o prekolumbijskich kulturach Ameryki Południowej doktor Heckenberger. Napisał: „Archeolodzy przyjeżdżali tutaj w XX wieku. Widzieli tylko niewielkie plemiona. Problem w tym, że większość Indian już wyginęła wskutek kontaktu z Europejczykami i przywiezionymi przez nich chorobami. To był swoisty holocaust. W żadnym wypadku nie były to koczownicze ludy leśne. Ich cywilizacja, jak na tamte warunki, była imponująca”.

W okolicach rzeki Xingu, płynącej przez północno-wschodni region brazylijskiego Mato Grosso, Heckenberger natrafił na rozległe pozostałości cywilizacji miejskiej sprzed półtora tysiąca lat. Zlokalizował fragmenty 19 osad oddalonych od siebie 3-5 kilometrów. Osady połączone były siecią prostych, szerokich dróg, których brzegi umocniono czymś w rodzaju ziemnych krawężników wysokich na metr.

Dzięki zdjęciom satelitarnym można obecnie dostrzec to, czego nie mogli zobaczyć dawni poszukiwacze. Dopiero na zdjęciach z dużej wysokości można dojrzeć regularne zarysy prekolumbijskich metropolii. Miasta te przypominały kształtem galaktyki i połączone były drogami szerokości dzisiejszych autostrad. Szkoda, że naukowcy nie wyjaśniają, po co Inkom czy Aztekom były potrzebne tak szerokie drogi.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nie wierzono w prawdziwość zapisków hiszpańskiego dominikanina Gaspara de Carvajala. Brał udział w wielu wyprawach amazońskich, podczas jednej z nich stracił oko. Zapuszczał się także w tereny Mato Grosso. Później wspominał o gęsto zaludnionej Amazonii, miastach lśniących bielą, świetnych drogach i bardzo urodzajnej ziemi. Jego relacje traktowano do niedawna jako wyssane z palca. Teraz się okazuje, że de Carvajal widział to, co opisywał. Więc złote miasta, położone w dżungli, mogły istnieć naprawdę. I pułkownik Percy Fawcett nie gonił tylko za urojeniami.

Straceńcza wyprawa

W 1906 roku pułkownik Percy Fawcett po raz pierwszy pojechał do Brazylii. Miał wtedy 39 lat. Królewskie Towarzystwo Geograficzne zostało poproszone o wyznaczenie granicy między Brazylią a Boliwią. Oba te kraje w dużej części porastała amazońska dżungla. Z kolei Towarzystwo Geograficzne zleciło Fawcettowi, aby podjął się misji sporządzenia map granicy. Przez kilkanaście lat, z przerwami, pułkownik wytyczał granicę. W tym czasie dobrze poznał warunki panujące w Amazonii. Nasłuchał się wielu opowieści o zaginionych miastach Inków i Azteków.

Z jednej strony Fawcett był facetem mocno stąpającym po ziemi. Służył w Królewskiej Artylerii, odbył służbę na Cejlonie, gdzie poznał swoją przyszłą żonę. Pracował dla angielskiego wywiadu w Północnej Afryce. Z drugiej strony interesował się okultyzmem. Korespondował ze znanym medium Margaret Lumley. Uczestniczył w seansach spirytystycznych razem z Arthurem Conan Doyle’em. Jego umysł był wolny od uprzedzeń.

Gdy miał 50 lat, w Bibliotece Narodowej w Rio de Janeiro przypadkiem przeczytał nieznany rękopis. Jego autor, misjonarz, w 1743 roku wyprawił się do brazylijskiej dżungli. Na płaskowyżu Mato Grosso natrafił na ruiny starego miasta, gdzie znalazł kilka złotych monet. Te zapiski, w których było z grubsza określone położenie ruin, poruszyły wyobraźnię Fawcetta. Nazwał te ruiny „Miastem Z” i w 1925 roku wyruszył na jego poszukiwanie.

Towarzyszyli mu starszy syn Jack i kolega syna Rimmell. Wszyscy sprawni fizycznie, uzbrojeni w winchestery. Ze stolicy Mato Grosso poszli w suchy las, aż dotarli do rzeki Manso. Stamtąd pułkownik napisał do żony: „Mam nadzieję odkryć światu tajemnicę starożytnej Ameryki Południowej”. W następnym liście Fawcett napisał, że właśnie odesłali przewodnika, który bał się iść dalej, a oni wkraczają na nieodkryty, dziewiczy ląd. To był ostatni list do Niny Fawcett od męża – 29 maja 1925 roku. Od tej pory słuch o trójce poszukiwaczy zaginął.

O zaginionym angielskim pułkowniku i jego kompanach zrobiło się głośno na świecie. Zaczęły pojawiać się sprzeczne o nich informacje. Że zginęli z rąk Indian Kalapalo. Że żyją z plemieniem, które uznało białych przybyszów za bogów. Że znaleźli „Miasto Z” i zostali w nim uwięzieni, aby nie mogli wyjawić tajemnicy, albo że z własnej woli postanowili w nim zostać na zawsze.

W następnych latach wyruszało wiele ekspedycji, aby odnaleźć pułkownika i jego druhów. Żadna z ekspedycji nie przyniosła rezultatów. Oprócz różnych opowieści, jak na przykład ta, że jedno z plemion więzi starego białego człowieka, który doskonale mówi po angielsku. Członkowie ekspedycji czasami spotykali w dżungli ludzi o jasnych włosach. Zastanawiali się wówczas, czy nie są synami Fawcetta. Jednak żadnego konkretnego śladu po poszukiwaczach.

W 2004 roku pojawiła się rewelacyjna informacja. W kufrze z rodzinnymi pamiątkami Fawcettów znaleziono rękopis napisany przez pułkownika. Wynika z niego, że wyruszając w 1925 roku do Brazylii nie miał zamiaru wracać do Anglii. Chciał w „Mieście Z” założyć wspólnotę wyznaniową i tam pozostać. Z dżungli już nigdy nie wrócił. Ale czy odnalazł zaginione miasto?

Ryszard Sadaj


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama