Zagapił się szef połączonych sztabów sił militarnych Stanów Zjednoczonych gen. Meyers, zagapił się sekretarz obrony Donald Rumsfeld przyznając na wspólnej konferencji prasowej, że krwawe wypadki w Afganistanie nie mają nic wspólnego z notatką w Newsweeku o zbezczeszczeniu koranu w obozie zatrzymań w Guantanamo. Meyers pogorszył sprawę mówiąc, że opinię tę wyraził głównodowodzący generał w Afganistanie.
Równocześne afgański prezydent Hamid Karzaj w ub. tygodniu przypisywał gniew swego narodu brutalnej taktyce wojsk amerykańskich, a nie religijnej gorączce. Na kilka dni przed planowaną wizytą w Waszyngtonie Karzaj obiecał, że będzie domagać się kontroli nad działaniami Amerykanów, oraz wypuszczenia Afgańczyków z guantanamskiego obozu.
Niespodziewanie dla Karzaja i gen. Meyersa sprawa przybrała inny obrót. Gniew na akcje Amerykanów obrócono w gniew wywołany notatką w Newsweeku o zbezczeszczeniu koranu. I choć nie była to nowa wiadomość, bo podobne informacje pojawiały się od blisko dwóch lat, to tym razem rozprzestrzeniła się lotem błyskawicy i objęła cały świat arabski podnosząc temperaturę antyamerykańskich nastrojów.
Nieszczęsne wypadki posłużyły jako zasłona dymna dla administracji w momencie, gdy londyńska prasa opublikowała dokument, z którego wynika jasno, że przedwojenne doniesienia wywiadu podporządkowywano pow ziętej przez Busha decyzji o odsunięciu Saddama Husajna od władzy (o czym pisaliśmy w poprzednim wydaniu weekendowym). I chyba właśnie za to prezydent wynagrodził medalem ówczesnego dyrektora CIA George’a Teneta, bo przecież nie za "zasługi" w zakresie obrony kraju przed terrorystami.
Normalnie tak obciążające informacje byłyby omawiane we wszystkich mediach z prawa i z lewa. Tym razem rzucono im temat zastępczy zresztą nie pierwszy raz czyli notatkę z Newsweeka. Nie od razu, lecz z pewnym opóźnieniem, co nie przyniosło administracji żadnej szkody. W poniedziałek, zgodnym chórem niewątpliwie pod batutą Karla Rove członkowie administracji obciążyli tygodnik odpowiedzialnością za śmierć Afgańczyków i zszarpanie dobrego imienia Ameryki.
Karl Rove uchodzi w kołach konserwatywnych za geniusza. Inni mają go za bezwzględnego manipulatora, pozbawionego moralnych hamulców. Na tę opinię zasłużył lata temu prowadząc kampanię Busha w republikańskich prawyborach prezydenckich, kiedy to powszechnie szanowany sen. John McCain uchodził w południowych stanach za najgroźniejszego rywala ówczesnego gubernatora Texasu.
Rove był pewny wygranej swego kandydata. Postawił bowiem na religijny naród południowych stanów. Bohatera wojennego, odznaczonego najwyższymi medalami za odwagę tak skutecznie oczernił, że mieszkańcy południa zaczęli patrzeć na McCaina jak na pozbawionego honoru rozpustnika. Równocześnie Rove kreował Busha na człowieka cnót wszelkich "nowo narodzonego chrześcijanina".
Chyba wtedy właśnie nastąpił błyskotliwy rozwój "geniusza" Rove’a, dzisiaj doradcy politycznego prezydenta Busha i pierwszego speca od politycznego marketingu. Jego "genialność" polega na wmawianiu ludziom, że czarne to białe i odwrotnie. W rezultacie, znaczna część narodu bezmyślnie wierzy w każde, choćby najbardziej nielogiczne słowo administracji, a każdą krytykę bierze za brak patriotyzmu.
Bliskość mistrza znakomicie podziałała na jego otoczenie. Wprawdzie od czasu do czasu ten i ów się zagapi, jak gen. Meyers i sekr. Rumsfeld, generalnie jednak nauki nie idą na marne. Prymusem w manipulowaniu opinią publiczną został rzecznik Białego Domu Scott McLellan. Swoje nowe, a raczej udoskonalone bliskością Rove’a umiejętności zaprezentował z okazji "skandalu" z Newsweekiem. McLellan nie tylko oskarżył tygodnik o spowodowanie rozruchów w Afganistanie, a przede wszystkim zepsucie reputacji Stanów Zjednoczonych w świecie muzułmańskim, lecz zażądał, ażeby Newsweek poprawił image USA!
Rzecznik jakby zapomniał, że ataku na USA dokonali arabscy terroryści nie z sympatii do nas, lecz wręcz przeciwnie. Wizerunku Ameryki, nie najlepszego przed wojną i zrujnowanego inwazją na Irak żadne sprostowania Newsweeka nie poprawią. McLellanowi nie o to zresztą chodzi, lecz o skierownie gniewu społeczeństwa na "liberalne" media działające na szkodę państwa. Po prostu razem z Rovem tworzy nową rzeczywistość na użytek Amerykanów. Niestety, z dużym powodzeniem.
Dlatego właśnie Amerykanie do dziś nie są świadomi tego, że brytyjski dokument stwierdza ni mniej ni więcej jak to, iż potencjał militarny Husajna był znacznie mniejszy od potencjału Libii, Korei Północnej, czy Iranu. Bush dążył do usunięcia Husajna z użyciem siły militarnej. Nie życzył sobie żadnej interwencji ONZ, zgodził się na przedstawienie sprawy w tej organizacji pod naciskiem premiera W. Brytanii Toniego Blaira, gdzie jak już teraz wiemy z całą pewnością, przedstawił fałszywe dane o irackim zagrożeniu. Wywiad podporządkował się żądaniom administracji, szukającej łatwego pretekstu do inwazji.
O media Rove nie musi się martwić. Opublikowana w Londynie 1 maja wiadomość, która rozpętała burzę w Wielkiej Brytanii, ukazała się tylko w niektórych dziennikach amerykańskich, z dużym opóźnieniem i bez komentarzy. Chicago Tribune podała tę informację dopiero 16 maja, w tym samym numerze, w którym główny tytuł był poświęcony "aferze" z Newsweekiem, na zasadzie było, minęło...
Różnica między Newsweekiem a administracją polega na tym, że pod naciskiem Białego Domu tygodnik przeprosił, nie tyle zresztą za "pomyłkę", co za jej niezamierzone konsekwencje, a administracja jak do tej pory nie przyznaje się do żadnego błędu...
I słusznie, z tego co dziś wiadomo, atak na Irak nie był pomyłką lecz realizacją planu Busha. Planu, który według zeznań byłego sekretarza skarbu Paula O’Neilla omawiano już w pierwszych dniach pierwszej kadencji prezydenta George’a W. Busha.
Elżbieta Glinka
Winien Newsweek?
- 05/23/2005 05:00 AM
Reklama