W czasie mszy św. beatyfikacyjnej Prymasa Stefana Kardynała Wyszyńskiego i Matki Elżbiety Czackiej, wśród wielu niewątpliwie wzruszających scen był dla mnie jeden szczególny moment. Oto niewidoma kobieta czyta fragment Pisma Świętego, zapisany pismem Braille’a, przesuwając palcami po wypukłych znakach wydrukowanego tekstu. Czyta go płynnie, wyraźnie, odważnie. W tle widać portret nowej błogosławionej Matki Elżbiety, kobiety, która od 22. roku życia sama stała się niewidomą. Scena z beatyfikacji nie tylko wzruszająca, ale bardzo wymowna i pouczająca, dająca wiele nadziei i wsparcia wszystkim, którzy borykają się z jakimiś dolegliwościami i cierpieniem. Czasami widzę zdjęcia albo filmy z udziałem osób niepełnosprawnych, niewidomych, chorych, jak stoją przed kimś, kto jest zdrowy. Ich twarze komunikują to, co jest w nich. I jak to zawsze bywa, nie zawsze jest to spokojne, radosne, silne spojrzenie. Często widzę smutek, nawet zawstydzenie, zażenowanie, ból. Przypominają mi się liczne momenty w szpitalach, w których raz po raz bywałem. Kiedy czułem się zmęczony dolegliwościami i popadałem w apatię i zniechęcenie, nie mogąc sprawnie się poruszać na przykład, patrzyłem na pracowników lub odwiedzających z lekką zazdrością, że oni mają się dobrze, że wracają sobie do domu, są zdrowi, nic im nie dolega, uśmiechają się. Zupełnie nie wiedziałem wtedy, że obniża to poczucie mojej własnej wartości, każe zapomnieć, że mój stan jest tylko chwilowy, zabiera energię i radość życia.
Zdaję sobie sprawę, że ta kwestia dotyczy wielkiej liczby ludzi na świecie. Wiąże się ona z ogólnie pojętym brakiem akceptacji i ma swoje głębsze pokłady. Niedomagania, choroby, bóle, obnażają coś, co najczęściej żyje w ludziach i jest zupełnie niedostrzeżone, jest gdzieś zepchnięte do podświadomości. Poczucie mniejszej wartości, bo… tu można by wymieniać wiele, począwszy od zranień z dzieciństwa, młodości, z braku wystarczającej miłości ze strony bliskich, odrzucenia i wielu innych przyczyn. I jakkolwiek sprawy te leżą w kompetencji psychologów, warto popatrzeć na nie także z punktu widzenia bardziej duchowego. Ograniczę się bardziej do sytuacji, które przychodzą nagle, zmieniając w życiu wiele, o ile nie wszystko.
Niejednokrotnie słyszałem takie zdania i opinie: „To już lepiej się urodzić z czymś, niż dostać to później w życiu”. Być może wydaje się to „lepsze”, choć nigdy tak do tego nie podchodziłem. Po pierwsze, jeżeli w moim życiu przyjdzie (w końcu) taka chwila, żeby się nad sobą głębiej zastanowić, to uważam, że najważniejsze jest, żeby się w ogóle sobą ucieszyć. Przyjąć siebie jako prezent, dar, dla mnie samego najpierw. Nazywamy to innymi słowami, polubienie siebie, przyjęcie siebie takim, jakim się jest. Moje życie jest czymś zdecydowanie więcej niż tym, jak wyglądam. Przyjmując samego siebie, zaczynam walczyć o siebie, to znaczy także, że jeśli pod jakimś względem nie domagam, robię wszystko, żeby nauczyć się życia z tym i jak najlepszego funkcjonowania. Uważam, z przekonaniem, że nie ma na świecie ludzi „wybrakowanych”. Nie ma! Każdy jest kimś indywidualnym, jest osobą. Pan Bóg nie stwarza bubli, to tylko ludzie są do tego zdolni. I nie tylko w Jego oczach, ale także w oczach najbliższych człowiek ma, albo powinien mieć swoją niepowtarzalną wartość. Od dzieciństwa uczono mnie, żeby nie patrzeć na innych, zwłaszcza na osoby niepełnosprawne, z politowaniem. Bo co to oznacza? Ukrytą pogardę? Wzmocnienie poczucia mniejszej wartości u kogoś, kto być może z czymś takim się zmaga, bo inni mu w tym skutecznie pomagają? Podobnie jak samemu nie warto litować się nadmiernie nad sobą i swoim stanem. Kiedy byłem po wielkiej operacji serca, zaraz na drugi dzień kazano mi iść pod prysznic i samemu zadbać o siebie. Mówię, że brak mi siły, mógłbym się wywrócić, nie dam rady. Usłyszałem w odpowiedzi, że dość takich użaleń, mam iść i koniec. Dzięki temu już kilka dni później z wysiłkiem, ale skutecznie pokonywałem kolejne trudności, wracając do życia.
Akceptacja siebie, oto klucz do wszystkiego. Przyjęcie siebie jako daru, zgoda na życie, nie uleganie złudnym modom, według których liczą się tylko ci, którzy mają odpowiedni wygląd i „cyferki” na wadze, w pomiarze wysokości i w dowodzie osobistym (chodzi o wiek), a także na koncie, itd. Takie postrzeganie siebie i innych jest iluzją. Oczywiście powoduje ona wielkie zło, zarówno w społeczeństwie, które dzieli na lepszych i gorszych, jak i w życiu poszczególnych osób, które czując się osamotnionymi, popadają w coraz większy dół niskiego poczucia wartości. Myślę sobie, ile radości życia, szczęścia i pokoju ucieka przez takie właśnie trudności związane z brakiem akceptacji! A przecież realizm życia polega na tym, że z każdym dniem jesteśmy bliżej wieczności, do której prowadzi brama fizycznej śmierci tu na ziemi. Z każdym dniem jesteśmy coraz starsi i nasze ciało podlega procesom starzenia się. Czy nie warto przestać koncentrować się na tym, co powoduje nieakceptację, by w końcu zacząć żyć, żyć twórczo i dojrzale?
Wrócę do bł. Matki Elżbiety Czackiej i jej dzieła. Kiedy straciła zupełnie wzrok, będąc 22-letnią hrabianką, miała dwa wyjścia: albo kompletnie się załamać, albo nauczyć się życia w nowej rzeczywistości. Po kilku dniach modlitwy, w zupełnej ciszy, po tym, jak zamknęła się w swoim pokoju, wybrała to drugie. Zaakceptowała to, że będzie do końca życia ociemniałą. Pomyślała o setkach ludzi jej podobnych, zaangażowała całą swoją energię i wszystkie dobra materialne, które miała, żeby stworzyć konkretną pomoc dla ociemniałych. Jej dzieło, wielkie dzieło życia trwa! I jest świadectwem na to, że nie trzeba litować się nad sobą i innymi, tylko wziąć się do roboty i postawić sobie cel, aby każdy dzień przeżyć jak najlepiej, twórczo. Wtedy, bez względu na takie czy inne ograniczenia, człowiek czuje się spełniony, kiedy kładzie się spać wieczorem, myśli: To był dobry dzień! Ci zaś, którzy egocentrycznie skoncentrowani są na sobie, ulegając narcyzmowi i marketingowi, nie tylko chodzą wiecznie niezadowoleni, a wręcz nieszczęśliwi, ale pogrążając siebie, wkręcają w tę niszczycielską machinę także innych. I jaki ma to sens? Żaden! Jedno jest pewne: Nikt nie jest bublem, pomyłką, gorszym i brzydszym. Każdy jest sobą, jest osobą, mając w sobie piękno, siłę i niepowtarzalność! Pan Bóg nie stwarza bubli! Miłość kocha każdego i każdy jest dla niej kimś ważnym i jedynym! Dlatego pokochaj siebie takim, jakim jesteś i żyj!
ks. Łukasz Kleczka SDS
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Aktualnie jest przełożonym wspólnoty zakonnej salwatorianów w Veronie, New Jersey.