Kiedy dwa lata temu Pani Redaktor złożyła mi propozycję stałego publikowania w szacownym „Dzienniku Związkowym”, nie zdawałem sobie sprawy, na jak głęboką rzucam się wodę. Jeden tekst w tygodniu? Średnio dwie i pół, może trzy strony standardowego maszynopisu? Zadanie nie wydawało się trudne. Minęło kilka tygodni i zaczęły się schody. Zbliżał się termin przesłania tekstu, z redakcji przychodził uprzejmy e-mail „Jak felieton? Pisze się?” A w głowie pustka. Deadline – przekleństwo każdego pismaka – zbliżał się nieubłaganie. Ten sam deadline okazywał się jednak błogosławieństwem, zmuszał bowiem do pisania. I tak dotarliśmy do jubileuszowego, setnego tekstu.
Z lektury innych kolegów po piórze wynika, że każdego autora stałej rubryki dopada moment kryzysu. Po kilkunastu, może -dziestu, felietonach czy komentarzach, przychodzi czas wypalenia. Napisałem już wszystko, co miałem mądrego do powiedzenia – i co dalej? Powtarzać się? Przecież już o tym pisałem. O tamtym też.
Pierwsza pokusa jest oczywista. Kolejny temat najłatwiej znaleźć, komentując bieżącą politykę. Temat znaleźć nietrudno, wystarczy włączyć pierwszy z brzegu serwis informacyjny. Ale tego akurat nie znoszę, bo to czynność bezproduktywna. Na ten temat każdy ma już wyrobione opinie, często ostre, bezkompromisowe i bardziej wyraziste niż centrysta, za którego się uważam. Wystarczy zajrzeć do własnego facebooka czy twittera i poczytać, co wypisują znajomi. Ale polityka pojawia się i przemija. Kto dziś pamięta, czym pasjonowaliśmy się i co komentowaliśmy z takimi emocjami 3-4 lata temu? A autor stałej rubryki łudzi się, że ktoś z jego tekstu coś jednak zapamięta. To oczywista mrzonka, bo w epoce natychmiastowej informacji cotygodniowy tekst żyje nie kilka dni, czy nawet godzin, ale kilka minut. Jeśli w ogóle. Ale dla piszącego nadzieja na nieśmiertelność umiera ostatnia. Toutes proportions gardées ☺.
Sposoby na przełamanie syndromu wypalenia nie ograniczają się na szczęście jedynie do komentowania wydarzeń, o których za kilka dni nikt nie będzie pamiętał. Paru poważanych felietonistów, których śledzę i z przyjemnością czytam, ceniąc lekkość ich pióra i językową finezję, (niezależnie od ich poglądów i światopoglądowych opcji), w chwilach wypalenia zaczyna pisać o sobie. To kusząca perspektywa, bo często ludzie piszący są w sobie beznadziejnie zakochani. Nierzadko też z wzajemnością. Bardziej „lajtową” i na szczęście bardziej twórczą odmianą tej metody zwalczania syndromu wypalenia jest czerpanie tematów z życia najbliższych – żony, dzieci, rodziców, dziadków, teściów, szwagrów czy szwagierek. Pożytek z tego taki, że autorzy jako ludzie wrażliwi i przenikliwi, dokonują wielu spostrzeżeń obyczajowych i pokoleniowych, opisując przy okazji dzisiejszy świat, zmieniający się tak szybko, że trudno za nim nadążyć. Często w arcyciekawy sposób.
O tym także jest również i ta rubryka, przynajmniej w kwestii poszukiwania nowych zjawisk i procesów, które wpływają na naszą codzienność. Ciągle mam w pamięci jedne z ostatnich słów Ryszarda Kapuścińskiego podczas spotkania w Nowym Jorku na kilka miesięcy przed jego śmiercią w 2007 roku: „Przestałem ogarniać ten świat”. A było to przecież jeszcze przed epoką smartfonów, dominacji portali społecznościowych, klimatycznej paniki czy pandemią. Jak chyba każdy autor i ja sam, nie mogę wyjść ze zdumienia. Żyjemy w nurcie różnych narracji, które wpływają na nas i determinują nasze postrzeganie świata oraz codzienne zachowania. Procesy te przyspieszyła jeszcze pandemia, która – jak się wydaje, nieodwracalnie – zmieniła nasze życie. Opisywanie tych zjawisk i procesów, dłuższych i trwalszych od politycznej „bieżączki” zawsze było dla mnie czymś pasjonującym. I to staram się jakoś dzięki uprzejmości redakcji „Dziennika Związkowego” jakoś opisywać. Na własną i skromną miarę, ze świadomością, że do lekkości pióra wielu kolegów po fachu czasem wiele brakuje.
Mimo syndromu wypalenia tematów nie powinno zabraknąć. Żywię przeświadczenie, graniczące z pewnością, że przyszło nam żyć w przełomowym momencie w historii naszej cywilizacji. Nie wiem tylko, czy jest się z czego cieszyć. W końcu powiedzenie „obyś żył w ciekawych czasach” jest w chińskiej kulturze przekleństwem a nie życzeniem. A przyszłość ma podobno należeć do Państwa Środka.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.