Prawie półtora miliona osób zapisało się we Francji na szczepionki przeciwko COVID-19 w ciągu kilkunastu godzin po zapowiedzi tamtejszego prezydenta Emmanuela Macrona, że już wkrótce bez odpowiedniego zaświadczenia nie będzie można wejść do kina czy restauracji. Jednocześnie po drugiej stronie kanału La Manche, Wielka Brytania, gdzie liczba chorych szybko rośnie, znosi niemal szybkie covidowe obostrzenia. Politycy demokratycznego świata najwyraźniej mają dylemat – którą ścieżką podążyć, aby uniknąć powtórki z lockdownu i w jak najmniejszym stopniu ograniczać wolności obywatelskie.
Warto dziś przyjrzeć się dylematom, z jakimi zmaga się Europa, bo analogii do sytuacji w Stanach pewnie znalazłoby się bez liku. Choćby i takiej, że są stany/państwa, których mieszkańcy szczepią się chętniej niż w innych.
Zmęczony pandemicznym zamknięciem Stary Kontynent z jednej strony wypracował modus operandi, który pozwala na przynajmniej częściowe odblokowanie turystyki i stwarza milionom ludzi zmęczonym pandemią i lockdownem możliwość wyjazdu na zagraniczny wypoczynek. To „paszport” covidowy – jednolity dokument pozwalający zaszczepionym na stosunkowo swobodne przemieszczanie się. „Stosunkowo”, bo jednocześnie każdy z odwiedzanych krajów tonie w otchłani własnych regulacji i rozporządzeń, często mało konsekwentnych, a co najgorsze, zmieniających się często z godziny na godzinę. Przykładem może być mała Słowacja, która w ciągu zaledwie kilku dni potrafiła zamknąć część swoich mniejszych przejść granicznych, aby potem znów je otworzyć, a elektroniczny formularz rejestracji dla wjeżdżających nie przewiduje możliwości pobytu na jej terytorium przez zaledwie kilka godzin – w internecie trzeba obowiązkowo podać miejsce noclegu, a tamtejsi policjanci doradzają… podawanie fikcyjnych danych. Wszystko to przy poziomie zakażeń rzędu kilkudziesięciu osób dziennie. Albo Malta, która jednego dnia wpuszcza i zaszczepionych, i osoby z negatywnym testem, drugiego tylko zaszczepionych, a trzeciego znów także negatywnych niezaszczepionych, ale pod warunkiem, że odbędą na własny koszt hotelową kwarantannę. Trudno się w tej gmatwaninie połapać.
Wydawałoby się, że na kolejną falę pandemii jest tylko jeden sposób – wyszczepienie takiego odsetka populacji, które zapewniłoby „odporność stadną”. Ale to nie takie proste. Coraz bardziej zjadliwe mutacje koronawirusa sprawiają, że pułap społecznego bezpieczeństwa jest coraz wyższy. A ludzie wcale do szczepień się nie garną. Stąd reakcja prezydenta Francji – obowiązkowe szczepienia służby zdrowia i ograniczenia dla niezaszczepionych, ogłaszane (o ironio) w przededniu 14 lipca – święta francuskiej rewolucji. Polskie punkty szczepień, po przejściu pierwszej fali szczepionkowych entuzjastów dziś świecą pustkami. I to takimi, że rząd w Warszawie odsprzedaje niewykorzystane dawki dalej na wschód. Nie pomaga loteria z hulajnogami, autami i gotówką, ani groźba wprowadzenia od jesieni opłat za zastrzyk. Pozostaje tylko żmudne przekonywanie. Mechanizmy perswazyjne są różne. Szczepienia przedstawia się jako akt patriotyzmu, odpowiedzialności za rodzinę i najbliższych, sposób na powrót do normalności. Są jednak tacy, którzy nie dadzą się przekonać, ani nagrodą, ani lockdownem. Nawet tym, że jako niezaszczepieni mogą naprawdę zachorować na coraz groźniejsze odmiany koronawirusa, a co najgorsze – przyczynić się do stworzenia nowych mutacji, jeszcze bardziej zaraźliwych, a być może i odpornych na dotychczasowe preparaty.
Politycy stoją wobec twardych realiów: część społeczeństwa nie zaszczepi się choćby nie wiem co się działo. Co dalej? Jedni (Francja, Grecja) stosują najwyraźniej strategię kija. Nie bez sukcesów, bo gdy Macron pogroził, iż niezaszczepieni mogą zapomnieć o restauracjach, galeriach handlowych, kinach, samolotach czy pociągach, zaczęto masowo rejestrować się do szczepień. Inni (Wielka Brytania, Singapur) mówią: dość. Mimo wzrostu zachorowań otwierają wydarzenia sportowe i artystyczne. Wychodzą z założenia, że jeśli koronawirus i tak już nas nie opuści, to trzeba skupić się przede wszystkim na znoszeniu ograniczeń w sferze gospodarczej oraz obostrzeń społecznych, które pogłębiają odczucia podziałów i wykluczenia. Większość jednak próbuje znaleźć swoją drogę gdzieś pośrodku. Zgodnie jednak podkreślając: każdy jest wolnym obywatelem i podejmuje własne decyzje.
Te wszystkie dylematy można by było potraktować jako akademicki problem specjalistów od inżynierii społecznej, gdyby nie to, że każda decyzja może mieć przełożenie na to, co się będzie dziać jesienią. Wybory mają cenę ludzkiego życia. A to, kto ma w tym wszystkim rację, pokaże dopiero czas.