Jeśli rażą Państwa krzyczące tytuły na informacyjnych stronach internetowych oraz towarzyszące im błędy językowe i ortograficzne, nie jesteście sami. To plaga dzisiejszej komunikacji masowej. A także dowód na to, że normy i rygory poprawności językowej ulegają szybkiej degradacji.
Przeglądając współczesne portale informacyjne, można odnieść wrażenie, że jedyną osobą, która przeczytała tekst przed upublicznieniem był… sam autor. A i to często niedokładnie. To znak czasów, bo redakcje ograniczają zatrudnienie. Dzieje się to kosztem jakości przekazu. Zmieniły się także priorytety. Dziś autorów tekstów i redaktorów mediów internetowych ocenia się przede wszystkim za „klikalność”, a nie za językowy perfekcjonizm. Bardziej ceni się więc umiejętność budzenia emocji czy epatowanie sensacją niż poprawną polszczyznę. I mamy to, co mamy – niedoczytane teksty, z błędnymi związkami frazeologicznymi i dowolnościami językowymi jeżącymi włos na głowie.
Teoretycznie dzięki komputeryzacji pisanie materiałów informacyjnych stało się łatwiejsze. Z jednej strony powszechność autokorektorów językowych ułatwia poprawną pisownię i jest zbawieniem dla dysgrafików. Z drugiej jednak zachęca do umysłowego lenistwa. Edytowany tekst, na którym nie widać żadnych czerwonych podkreśleń wcale nie musi być poprawny. Autokorektor nie wyłapie pleonazmu, czy słowa o zupełnie innym znaczeniu napisanego z błędem. Np. zastąpienie słów „może” – „morze” czy „karze” – „każe” zmieni sens całej wypowiedzi, ale przy sprawdzaniu poprawności nie podniesie czerwonej chorągiewki w programie recenzyjnym. Umkną też niedokończone myśli, zastosowanie błędnego rzędu czasownika czy niewłaściwego związku frazeologicznego. To wszystko może wychwycić dopiero żywy redaktor, oczywiście pod warunkiem, że i on sam opanował język w stopniu do tego wystarczającym oraz dysponuje czasem, aby się nad tekstem pochylić.
Jestem w stanie wybaczyć (choć nigdy nie będę pochwalał) błędy zwykłym użytkownikom Internetu. To medium, które zachęca do szybkiej komunikacji, często o silnym ładunku emocjonalnym. Ale dla pomyłek firmowanych przez największe mainstreamowe domeny internetowe, trudno znaleźć wytłumaczenie. Profesjonaliści od masowej komunikacji są bowiem odpowiedzialni za narzędzie, którym się posługują. Nie tylko wobec swoich przełożonych.
W tle mamy także inną cichą rewolucję, której jesteśmy świadkami od kilku lat. Coraz więcej tekstów informacyjnych piszą już za człowieka boty – automaty wyposażone w sztuczną inteligencję. Na razie głównie w języku angielskim, ale doskonalone są także algorytmy dotyczące poprawnego konstruowania materiałów w języku polskim. To dużo trudniejsze od angielskiego, bo nasz język ma charakter fleksyjny, a nie pozycyjny, ale nie niemożliwe.
Amerykańskie agencje informacyjne już od wielu lat korzystają ze zautomatyzowanych materiałów dziennikarskich. Bloomberg News jedną trzecią swoich treści tworzy już z udziałem technologii Cyborg, Associated Press wykorzystuje elementy sztucznej inteligencji już od siedmiu lat. Automatowi wystarczy dostarczyć zbiór danych (podstawowych faktów), potem wrzucić to w przygotowany przez programistów szablon z typami zdań i voilá! Taki tekst wystarczy jedynie zmodyfikować, nadać szykowi zdań bardziej naturalny kształt, „podkręcić” tytuł, aby stał się atrakcyjniejszy. Associated Press twierdzi, że przygotowanie takich depesz zajmuje zaledwie 5 minut, choć są one wciąż ograniczone do prostych schematów, np. omówień raportów wyników finansowych firm. Ale w „Washington Post” robot Heliograph potrafił już pisać dziennikarskie teksty i wpisy na Twitterze poświęcone wyborom prezydenckim, czyli na dużo bardziej otwarte tematy niż sprawozdania korporacji. Na polskich stronach z kolei można dostrzec materiały pochodzące z automatycznych tłumaczy, poddane zaledwie kosmetycznym poprawkom.
Zdaję sobie sprawę z tego, że mój wpis jest głosem wołającego na puszczy. Każde pokolenie broni czystości zapamiętanego w dzieciństwie języka, opierając się temu, czego przecież zatrzymać się nie da – ewolucji kanałów komunikacji. Język zawsze się zmieniał. Problem w tym, że Internet nauczył nas tolerować wszystko – w mediach społecznościowych dopuszczalne i dozwolone jest popełnianie niemal wszystkich błędów, o ile nie przeszkadzają one w zrozumieniu przesłania. To, co jednak można tolerować w przypadku amatorów, trudno zaakceptować w przypadku tych, którzy chcą uchodzić za profesjonalistów w procesie komunikacji.
Nie bez powodu piszę o tym w „Dzienniku Związkowym” – najstarszym wydawanym nieprzerwanie po polsku codziennym periodyku na świecie. Moje doświadczenie – bez mała ćwierci wieku przepracowanych w mediach polonijnych – podpowiada, że to właśnie diaspora zwraca szczególną uwagę na poprawność języka, którym posługuje się poza granicami starej ojczyzny. Redaktorzy polonijnych mediów mają co prawda świadomość, że kanon języka polskiego kształtuje się nad Wisłą, a nie jeziorem Michigan czy rzeką Hudson, ale jednocześnie wiedzą, że winni są swoim czytelnikom materiały pisane w dobrej polszczyźnie. Nawet jeśli w domach nie mówi się poprawnie, to leżąca na stołach papierowa gazeta czy wyświetlająca się na ekranach informacja powinna być zredagowana z właściwą starannością. Nie piszę „wolna od błędów”, bo te zdarzały się zawsze, ale ze świadomością, że zrobiono wszystko, aby ich uniknąć. Błędy na stronach informacyjnych utrwalają złe nawyki i psują polszczyznę. A język stanowi wartość samą w sobie. Tego akurat nie trzeba w Chicago nikomu tłumaczyć.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.