Zastosowana przez Republikanów obstrukcja parlamentarna (filibuster) uniemożliwiła przyjęcie przez Kongres kolejnej ustawy – tym razem o ułatwieniu możliwości głosowania (For the People Act). Mimo że Demokraci teoretycznie dysponują większością w obu izbach Kongresu, w Senacie mają najmniejszą przewagę z możliwych. Jest 50:50, a w przypadku równego rozkładu głosów decyduje głos wiceprezydenta jako formalnego przewodniczącego izby wyższej. Tę funkcję sprawuje dziś Demokratka Kamala Harris. Jednak według regulaminu Senatu do zamknięcia dyskusji nad ustawą potrzebna jest większość 60 głosów. A tej Demokraci nie posiadają.
Senacka obstrukcja parlamentarna zawsze budziła mieszane uczucia. Przepadało przez nią wiele projektów ustaw – zdawało się i słusznych, i potrzebnych. Ostatnim przykładem zastosowania filibuster przed klęską For the People Act była próba powołania dwupartyjnej komisji parlamentarnej, która miałaby przebadać okoliczności pamiętnego szturmu na Kapitol 6 stycznia 2021, w ostatnich dniach prezydentury Donalda Trumpa.
To musi rodzić wątpliwości. Dlaczego mniejszość w izbie wyższej Kongresu może skutecznie blokować przyjmowanie ustaw? I to na etapie proceduralnym, a nie głównego głosowania?
Zasady funkcjonowania Senatu mogłyby wydawać się zaprzeczeniem praw demokracji, gdyby nie skomplikowany system wzajemnej kontroli różnych gałęzi władzy, w który wyposażyli Stany Zjednoczone założyciele tego państwa. Słynne checks and balances, czyli mechanizmy gwarantujące zachowanie równowagi politycznej działają także i tutaj. W tym przypadku zapobiegają dominacji jednej opcji politycznej, w przypadku przejęcia przed nią kontroli nad Białym Domem i Kapitolem równocześnie. Przy obecnych podziałach politycznych jest prawie pewne, że prędzej czy później może dojść do odwrócenia sytuacji i to Demokraci staną się w Senacie mniejszością. Wówczas to oni będą błogosławić możliwość zastosowania progu 60 głosów w 100-osobowym Senacie, aby nie dopuścić do przyjęcia kontrowersyjnych legislacji prawicy. Zresztą nie trzeba daleko szukać – w 2017 roku, gdy to Republikanie kontrolowali izbę wyższą, przywódca demokratycznej mniejszości senator z Nowego Jorku Chuck Schumer głośno bronił możliwości stosowania obstrukcji przy blokowaniu ustaw. „Powinniśmy nadal chronić próg 60 głosów przy przyjmowaniu ustaw” – mówił wówczas. I tu mamy do czynienia z paradoksem – co prawda od czasów orzeczenia Sądu Najwyższego z 1892 roku wiemy, że regulamin funkcjonowania Senatu można zmieniać zwykłą większością głosów, ale zanim by do tego doszło, sam projekt ustawy o zniesieniu możliwości obstrukcji parlamentarnej mógłby stać się przedmiotem tejże obstrukcji.
Problem także w tym, że jeśli uznamy obstrukcję za relikt sprzed prawie 200 lat, to trzeba by było przyjrzeć się uważnie także i innym filarom funkcjonowania amerykańskiej demokracji. Co najmniej od kilkudziesięciu lat trwa dyskusja na temat sensowności utrzymywania kolegium elektorskiego decydującego o wyborze prezydenta. Za naszej pamięci mieliśmy prezydentów, którzy przegraliby wybory powszechne (popular vote) oparte na zwykłym liczeniu wszystkich głosów oddanych przez obywateli, ale w świetle amerykańskiej konstytucji uzyskiwali mandat do zamieszkania w Białym Domu. Krytyka tego systemu wynika jednak z braku zrozumienia federalnej struktury Stanów Zjednoczonych. Z konstytucji wynika, że prezydenta wybierają poszczególne stany, a nie większość głosów wszystkich obywateli. Takich przykładów można mnożyć.
Orędownikom radykalnych zmian w liczącej już prawie ćwierć tysiąclecia amerykańskiej demokracji trzeba chyba wylać na głowy kubeł zimnej wody. Takie np. zmiany w przepisach obrad Senatu mogłyby szybko obrócić się przeciwko nim samym, gdyby stracili większość. A amerykańskie życie parlamentarne toczy się w cyklach dwuletnich – w takim bowiem odstępie wymienia się Izbę Reprezentantów oraz 1/3 składu Senatu. Przy takiej perspektywie czasowej łatwo o przyjmowanie pochopnych legislacji. Patrząc z tego punktu widzenia, istnienie mało eleganckich hamulców jak filibuster nabiera innego znaczenia.
Jeśli chodzi o głębsze reformy ustrojowe, to tu można być spokojnym. Tu nic się nie zdarzy. Jakiekolwiek zmiany amerykańskiej konstytucji są dziś praktycznie niemożliwe. Procedura zmiany ustawy zasadniczej jest tak skomplikowana, że przy dzisiejszych podziałach politycznych można o niej tylko pomarzyć. Dość powiedzieć, że jedyna przetestowana dziś skuteczna ścieżka wymaga większości dwóch trzecich głosów w każdej z izb federalnego Kongresu (w Senacie i Izbie Reprezentantów) oraz ratyfikacji przez trzy czwarte stanów. Do tej pory w całej historii USA Konstytucję uzupełniono o 27 poprawek. Pierwszych dziesięć poprawek zostało wspólnie zaproponowane już w 1789 roku jako Karta Praw i weszło w życie dwa lata później. Ostatnia poprawka weszła w życie 7 maja 1992 roku, ale została zaproponowana wspólnie z Kartą Praw w 1789 roku, a zatem jej ratyfikacja trwała ponad 200 lat. Stawiam dolary przeciw orzechom, że na kolejną, 28. poprawkę, poczekamy bardzo długo. Wobec ustrojowej stagnacji pozostaje więc jedynie wierzyć, że obstrukcja parlamentarna będzie spełniać swoją rolę jako rozwiązanie wymuszające na członkach Kongresu poszukiwanie politycznego kompromisu. Oraz wiara (może naiwna), że przy obecnym podziale Ameryki na dwa odrębne światy możliwe jest jakiekolwiek porozumienie.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.