Operacja służb specjalnych przeprowadzona w celu przejęcia i uwięzienia białoruskiego blogera Ramana Pratasiewicza przypomniała o najczarniejszych czasach lat zimnej wojny. Przesunęły się tylko granice żelaznej kurtyny.
Przebywający w krajach Zachodu ówcześni dysydenci z ZSRR i krajów byłego bloku „demoludów”, z którymi miałem okazję się zetknąć wlatach 80., jak ognia unikali zbliżania się do granic imperium i wsiadania do samolotów przelatujących nad terytorium kontrolowanym przez Moskwę. Nie spodziewali co prawda, że KGB będzie chciało ich porwać (choć i tak się zdarzało), ale mieli świadomość, że zwykłe awaryjne lądowanie na trasie może dla nich oznaczać aresztowanie i poważne kłopoty.
Wydawało się, że to czasy słusznie minione. Aż do minionego weekendu, kiedy staliśmy się świadkami aktu państwowego terroryzmu – zmuszenia do lądowania pasażerskiego samolotu przelatującego nad terytorium kraju rządzonego przez postkomunistycznego dyktatora. Rejsowy lot łączący stolice dwóch europejskich, demokratycznych państw został bezczelnie przerwany. Raman Pratasiewicz zniknął w czeluściach białoruskich kazamatów.
Większość ekspertów zajmujących się problemami bezpieczeństwa jest przekonana, że operacja nie byłaby możliwa bez współudziale służb specjalnych większego sąsiada. Tego samego, który w ciągu ostatnich kilkunastu lat nie zawahał się zagrozić suwerenności Gruzji, a sąsiadującej z Polską Ukrainie odebrał nie tylko Krym, ale także zdestabilizował region Donbasu, kluczowy dla funkcjonowania tamtejszej gospodarki. Kilkaset kilometrów za wschodnią granicą Polski toczy się od lat wojna, na której giną ludzie. To fakt, o którym trudno zapomnieć, choć ze zrozumiałych z punktu widzenia psychologii względów, często wypieramy go z naszej pamięci.
Raman Pratasiewicz nie jest do końca tak bezbronny, jak by się to wydawało najbardziej opresywnemu reżimowi w Europie, szykanującego także naszych rodaków i przetrzymujących w więzienach członków Związku Polaków na Białorusi. 25-letni bloger stał się więźniem sumienia, a dyktatura w ostatnich miesiącach trzęsie się w posadach. Wspólnota międzynarodowa będzie o nim przypominać. Doświadczenie uczy, że dyktatorzy panicznie obawiający się utraty władzy, prędzej czy później ją tracą, nawet jeśli mają możnych i potężnych protektorów. Nie dzieje się to co prawda z dnia na dzień, ale system wzajemnych powiązań sprawia, że Aleksander Łukaszenka będzie musiał się zmierzyć z coraz większym niezadowoleniem społecznym. Gospodarka Białorusi nie jest w stanie funkcjonować bez wymiany z Zachodem, a Rosji na dłuższą metę też nie stać na subsydiowanie młodszego brata. Można więc oczekiwać, że nacisk na ograniczenie represji prędzej czy później okaże się skuteczny.
Przemawia za tym stanowcza reakcja Europy. Tej samej Europy, która przy innych aktach międzynarodowej niesprawiedliwości potrafiła długo debatować nad możliwymi konsekwencjami, rozmywając potencjalne sankcje tak, aby nie godziły w partykularne interesy poszczególnych krajów. Tym razem UE potrafiła być stanowcza, bo politycy uświadomili sobie, że Mińsk stanowi dziś zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego. Nad Białorusią nie latają dziś zachodnie samoloty, a potępienie dla aktu państwowego terroryzmu wydaje się powszechne. Po drugie, represje wzbudziły powszechne poczucie solidarności z Białorusinami. Widać to także w Polsce, gdzie na szczęście próby wykorzystania incydentu w naszym politycznym piekiełku wewnętrznych sporów były – z zachowaniem wszelkich proporcji – relatywnie słabe. Przeważa świadomość, że wschodnim sąsiadom należy okazać wszelką możliwą pomoc. Także we własnym interesie.
To ważne, bo pozostawienie rządzonej przez Łukaszenkę Białorusi samej sobie może przynieść bardzo poważne skutki także dla Polski, wciąż korzystającej z historycznie długiego okresu geopolitycznej koniunktury, która zaczęła się wraz z upadkiem komunizmu. W tym kontekście przypomnienie o niedawnej decyzji Waszyngtonu, że nie będzie utrudniał budowy gazociągu Nord Stream 2, tylko pozornie wydaje się pozbawione związku. Wolność i suwerenność nie są dane na zawsze, zwłaszcza w tej części kontynentu, gdzie znajduje się Polska. W USA warto o tym przypominać politykom odpowiedzialnym za politykę zagraniczną, zwłaszcza gdy myślą o „resecie” czy nawet drobniejszych ustępstwach wobec Rosji za cenę interesów jej sąsiadów.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.