Kwietniowa inflacja w USA wyniosła rok do roku 4,2 proc., w Polsce – 4,3 proc., co było najwyższym wynikiem w Unii Europejskiej. To tylko statystyka, ale większość osób z którymi rozmawiam po obu stronach oceanu przyznaje, że „wszystko” drożeje – od pieluch, poprzez pietruszkę, po napoje gazowane. Piszę „wszystko” w cudzysłowiu, bo w ludzkiej naturze leży postrzeganie w pierwszej kolejności wzrostu cen, a nie ich spadku czy stagnacji.
Ale rzeczywiście – za wiele towarów płacimy dużo więcej niż przed pandemią. Przede wszystkim za żywność, co odzwierciedla zresztą globalny trend na rynkach – wszędzie za nią trzeba płacić coraz więcej. Podrożał także transport, bo ceny ropy są dziś trzykrotnie wyższe niż w czasach pandemicznych dołków. Ceny wszystkiego, co trzeba gdzieś przewieźć, idą więc w górę, bo producenci i handlowcy nie mogą w nieskończoność przyjmować na siebie kosztów.
Wielu ekonomistów ostrzega, że zjawisko wzrostu cen zostanie z nami na dłużej. Przede wszystkim przez spodziewany wzrost popytu po pandemii, gdy konsumenci w bogatszych krajach pójdą na długo odkładane przez pandemię zakupy. Tu zadziałają podstawowe reguły ekonomii – im więcej kupujemy, tym szybciej rosną ceny. Inflacji sprzyjają także transfery socjalne, często bardzo hojne, choćby w postaci różnego rodzaju tarcz kryzysowych i innych świadczeń. To kolejne pieniądze, które można zamieniać na stosunkowo mniej dostępne (a więc i droższe) towary.
Przy poszukiwaniu przyczyn obecnego stanu rzeczy wiele mówi się więc o „dodruku” dolarów, euro czy złotówek. Wiemy z ekonomii, że zwiększanie emisji pieniądza stwarza ryzyko zwiększenia inflacji. Ale to tylko ogólna zasada, bo diabeł tkwi w szczegółach. A te toną w otchłani ekonomicznej nowomowy. Polityka banków centralnych nigdy nie należała do „seksownych” tematów. Termin Quantitative Easing (QE), czyli luzowanie polityki monetarnej, najczęściej w momentach kryzysowych, jest terminem obcym dla większości zwykłych zjadaczy chleba. Ja też nie będę rozpisywał się o tym, dlaczego zwiększanie podaży pieniądza w okresie wielkiej recesji sprzed ponad dekady nie spowodowało wzrostu inflacji – to temat na kilka dobrych doktoratów. Ale warto wiedzieć, że obecny okres wzrostu cen będzie się różnić od innych. Banki centralne – amerykański Fed, polski NBP czy europejski EBC – zwykle walczą ze wzrostem cen poprzez podnoszenie stóp procentowych, utrudniając dostęp do pieniądza. Problem w tym, że dziś stopy te znajdują się na bardzo niskim poziomie, często ujemnym, oscylując w okolicach historycznych dołków. To pozostałość po wielkiej recesji z lat 2007-2008 i kolejnych kryzysach. Zwykły Smith czy Kowalski widzi to w banku, gdzie trudno o znalezienie oferty lokaty oszczędnościowej przewyższającej stopę inflacji. Stopy więc można podnosić, a pieniądz nadal będzie tani. Trudno też o skokowe podnoszenie stóp, bo to z kolei zarżnie każdą gospodarkę. Mamy więc ciekawą sytuację: z jednej strony masa nieoprocentowanego pieniądza traci na wartości w miarę inflacji, z drugiej strony będziemy mieli wciąż dostęp do pieniądza w postaci relatywnie tanich kredytów. Jak widać, normalizacja polityki pieniężnej to kwestia wielu lat.
Czy obecna inflacja to zjawisko przejściowe? Zdania są tu podzielone, bo globalna sytuacja popandemiczna nie ma precedensu. Wzrost cen wywołany był m.in. zaburzeniami w globalnym systemie dostaw, choć robiono wszystko, aby surowce, materiały, komponenty i wreszcie gotowe produkty docierały na czas. Teraz trzeba brać pod uwagę takie czynniki jak rosnący popyt na żywność czy większa presja płacowa w krajach odpowiedzialnych za globalną produkcję wywołaną czynnikami demograficznymi i społecznymi. Pod tym względem żyjemy w globalnej wiosce i to, co się dzieje w Chinach czy Tajlandii, nie pozostaje bez wpływu na ceny na naszych półkach.
Historia mówi nam, że umiarkowana inflacja w granicach 1-3 proc. potrafi być czynnikiem stymulującym rozwój gospodarczy. Ale im bardziej wskaźniki będą wychodzić poza te widełki, tym potrafi być gorzej. Poza wzrostem cen, duża inflacja utrudnia działalność gospodarczą, dusi inwestycje czy zwiększa obciążenia podatkowe. W klasycznym modelu oznacza także wyższe koszty kredytów w tym hipotecznych. Nie mówiąc już o niebezpieczeństwie przejścia w hiperinflację, którą przeżyły osoby mieszkające w Polsce na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia. Czy jest na to lekarstwo? Inflację można leczyć przede wszystkim przez zacieśnianie polityki pieniężnej, co z kolei zwiększa ryzyko recesji. I tak kółko się zamyka. Gospodarka to niezwykle skomplikowany system naczyń połączonych. Przekonujemy się o tym codziennie, płacąc rachunki za codzienne życie. Modląc się przy tym, aby jak najmniejsze.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.