To był jeden z najbardziej abstrakcyjnych widoków w moim życiu: rząd kominów statków sunących w odległości kilkuset metrów przez środek… pustyni. Tak z daleka wyglądał kanał Sueski, miejsce przez które przepływa 10-15 proc. światowego handlu. Dopiero po zbliżeniu się do krawędzi urwiska i po spojrzeniu w dół można było dostrzec wąski tor wodny wykopany jeszcze w XIX wieku.
Z podróży na egipski półwysep Synaj został mi też w pamięci widok kilkudziesięciu statków czekających w kolejce u wejścia do Kanału Sueskiego, aż ruch na jednokierunkowej trasie zostanie puszczony w ich stronę. Aż strach pomyśleć, co by się stało, jakby ten wodny trakt się zatkał – pomyślałem, mając przede wszystkim na myśli lokalne konflikty w tej części świata. W końcu nie tak znowu dawno, bo w latach 1967-75 przez Kanał Sueski nie przepłynął żaden statek handlowy.
I stało się. Nie za sprawą wojny, ataku terrorystów czy sabotażu. Zwykły wypadek kontenerowej jednostki, która ustawiła się w poprzek drogi wodnej, spowodował zakorkowanie się kanału na sześć długich dni. To znak naszych czasów. Wypadek w egipskim kanale zbudowanym przez Anglików i Francuzów spowodował statek wielkości Empire State Building należący do tajwańskiej firmy, pływający pod banderą Panamy.
Korek z załadowanej po brzegi jednostki w małym przesmyku między Azją a Afryką wystarczył, aby rynki oszalały. U obu wejść do Kanału Sueskiego zaczęła tworzyć się gigantyczna kolejka statków z wszelakim ładunkiem. Podczas przymusowego przestoju pojawiły się apokaliptyczne wizje braków towarów i podwyżek cen związanych z przerwaniem łańcuchów dostaw i koniecznością opływania przez statki handlowe Afryki w drodze do Europy. Tym bardziej barwne i katastroficzne, że łańcuchy dostaw w okresie pandemii są już i tak napięte do granic możliwości. Okazję próbowała wykorzystać nawet Rosja, która zaczęła promować swoją Drogę Północną wzdłuż Arktyki, mimo że ten szlak żeglugowy o tej porze roku jest przecież zamknięty.
Części kłopotów mogliśmy się spodziewać – o transporcie ropy przez Kanał Sueski wiedzą wszyscy i nie dziwiło, że surowiec zaczął drożeć, także w USA. Ale papier toaletowy, meble czy kawa? Okazało się, że i tu trzeba spodziewać się podwyżek i kłopotów. A to tylko w krótkoterminowej perspektywie. Bo przy dłuższej blokadzie straszono w Europie brakami praktycznie wszystkiego, co kupuje się w sklepach. Nie chodziło nawet o brak towarów, bo te można w końcu dowieźć dookoła Afryki, ale kontenerów, tkwiących na unieruchomionych przez awarię statkach i na jednostkach, które musiałyby pokonywać dłuższe trasy. Z jednej strony w azjatyckich fabrykach zaczęłyby się piętrzyć wyprodukowane towary, z drugiej – w sklepach docelowych kamery telewizyjne pokazywałyby puste półki.
Doświadczenie „Ever Given” to kolejny przykład, jak wrażliwa jest zglobalizowana gospodarka oparta na dostarczaniu surowców i gotowych produktów w różne punkty naszej planety. Jeden statek ustawiony w poprzek głównego szlaku handlowego powoduje, że straty mierzone są w miliardach dolarów, a giełdy towarowe i kapitałowe przeżywają trzęsienia ziemi. Korek w jednym miejscu powoduje wstrząsy na całym świecie. Przecież blokada Kanału Sueskiego w niewielkim stopniu dotyczyła przepływu towarów do USA, a i tutaj odczuto wzrost cen ropy naftowej i innych produktów. Tak działa globalny system naczyń połączonych, który i bez tego odczuwa konsekwencje zrywania łańcuchów dostaw z powodu pandemii koronawrusa. Kłopoty sygnalizują ostatnio tacy giganci jak Nike, Costco, Samsung, Toyota czy Honda. W USA terminy dostaw mebli są często opóźnione o wiele miesięcy. A braki produktów zapewniające dobrostan społeczeństw krajów rozwiniętych to groźba nie tylko podwyżek, ale także niepokojów społecznych. W końcu przyzwyczailiśmy się do życia w cywilizacji dobrobytu i powszechnego dostępu do dóbr wszelakich. Mimo coraz głośniejszych nawoływań do wejścia na ścieżkę zrównoważonego rozwoju, trudno wyobrazić sobie świat bez wzrostu konsumpcji, stanowiącej motor rozwoju gospodarczego.
„Ever Given” w końcu wypchnięto z mielizny, korzystając z pomocy ciężkiego sprzętu i… tzw. pełni robaczywego Księżyca, która powoduje, że wysokość pływów jest o ponad stopę większa niż zwykle. Nazwę zawdzięczamy północnoamerykańskim Indianom, którzy właśnie marcowy cykl księżycowy wiązali z pojawianiem się pierwszych dżdżownic. To też pewien symbol – ujarzmiający planetę człowiek wciąż musi korzystać z pomocy sił natury. Ta sama pełnia Księżyca – pierwsza po równonocy wiosennej – przypomina także o nadchodzącej Wielkanocy i innych świętach związanych z wiosennym przesileniem. Oby oprócz pełnych sklepów przyniosły nam dużo ciepła i rodzinnych kontaktów. A także jakże dziś potrzebne poczucie normalności.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.