To mają być wydawane przez rząd dokumenty w kształcie karty kredytowej. Albo aplikacje na smartfona z łatwymi do zeskanowania kodami QR. Już jednak sam pomysł uruchomienia „paszportów szczepionkowych”, niezależnie od ich ostatecznej formy, wywołuje ogromne kontrowersje.
Okazuje się, że to problem nie tylko dla polityków, ekonomistów czy lekarzy, ale także dla prawników (tych od praw człowieka czy swobód obywatelskich), socjologów czy etyków.
Z pragmatycznego punktu widzenia nadanie przywilejów zaszczepionym (albo raczej – przywrócenie im wszystkich swobód sprzed pandemii) wydaje się oczywistością. To bezpieczny sposób na odmrażanie gospodarki znajdującej się w okowach pandemicznych obostrzeń. To także swoista „marchewka społeczna” – perspektywa odzyskania pełni wolności jako sposób na przekonanie sceptyków do przyjęcia zastrzyku. Jeszcze jednak zanim podjęto jakiekolwiek decyzje, podniósł się krzyk o dzieleniu społeczeństw na dwie kategorie – tych którzy się zaszczepili i tych, którzy z różnych powodów tego nie zrobili i nie zrobią. Nie będzie to zresztą prosty podział na tych, którzy chcą, i tych, którzy nie chcą. W gronie wykluczonych znajdą się miliony ludzi, dla których szczepionka jest na razie niedostępna i długo jeszcze nie będzie.
Sprawa podziału na „równych” i „równiejszych” zarysowała się bardzo ostro w Izraelu, kraju, który jest uważany za lidera, jeśli chodzi o proces wyszczepienia społeczeństwa przeciwko COVID-19. Projekt „zielonego paszportu”, czyli aplikacji na smartfona potwierdzającej fakt przyjęcia obu dawek szczepionki i zapewniającej – po zeskanowaniu kodu QR – nieograniczony wstęp do restauracji, kin, galerii handlowych, czy na koncerty i imprezy sportowe, wywołał jednak tam burzę z piorunami. Protestowano i na prawicy i na lewicy. O dyskryminacji mówiły zarówno konserwatywne gminy ortodoksyjnych Żydów, jak i obrońcy praw mniejszości arabskiej upominający się o równy dostęp do szczepionek.
Także w Europie wiele krajów pracuje nad własnymi „paszportami”. Ich posiadanie pozwoliłoby na poluzowanie rygorów społecznego dystansu, uwolniłoby od noszenia maseczek, czy stworzyło szanse na stopniowe otwieranie całych gałęzi gospodarki. Zaczęto mówić także o możliwości wypracowania jednolitego, europejskiego certyfikatu odpornościowego, choć znając tempo rozwiązywania problemów w UE, droga do tego jest daleka.
Pierwsze poluzowanie wskazówek Centers for Diseases Control (CDC) w USA także nie odbyło się bez kontrowersji. A to tylko pierwsze przymiarki. W obecnej sytuacji, biorąc pod uwagę kwestie prawa do prywatności, równego dostępu do szczepionek, kompetencyjnych sporów między władzami stanowymi a federalnymi oraz zwykłej logistyki, trudno sobie wyobrazić wprowadzenie w życie pomysłu amerykańskich „paszportów szczepionkowych”. USA, podobnie jak europejskie demokracje, to nie Chiny, gdzie odgórnie zarządzono wprowadzenie systemu certyfikacji. W Ameryce na przeszkodzie może stanąć zarówno Konstytucja z prawami obywatelskimi, jak i poszczególne ustawy, np. Health Insurance Portability and Accountability Act, chroniące dostępu do informacji o stanie zdrowia mieszkańców. Do tego dochodzą gorące kwestie rasowe oraz uprzywilejowania bogatszych grup społecznych w dostępie do szczepionek.
Im dalej w las, tym więcej drzew. Im wnikliwiej przyglądamy się pomysłom certyfikacji zaszczepionych, tym więcej problemów. Wewnętrzny „paszport” niekoniecznie będzie uznawany w przestrzeni międzynarodowej, bo różne przecież są standardy uznawania mieszkańców danego kraju za w pełni odpornych. W Polsce na przykład już teraz mówi się, że osoby, które już przeszły zakażenie koronawirusem, będą szczepione tylko jedną dawką preparatu Pfizera, Moderny, czy AstraZeneca. Uznano, że taka dawka jest wystarczająca dla kogoś, kto już wcześniej przeszedł zakażenie i się wstępnie uodpornił. Nie wiadomo jednak, czy tego rodzaju decyzja nie jest po prostu uwarunkowana niedoborem szczepionek na rynku europejskim i czy taka ścieżka nabywania odporności będzie honorowana gdzieś poza Starym Kontynentem. Krótko mówiąc: czy to wystarczy, aby za kilka miesięcy wsiąść na pokład samolotu lecącego np. do USA i nie być narażonym na kwarantannę?
Bioetycy zwracają uwagę na jeszcze inną fundamentalną kwestię – nie znamy do końca skuteczności szczepionki i nie wiemy jeszcze, czy osoby nią uodpornione nie przenoszą wirusa. Nie wiemy, czy szczepionka redukuje transmisję do zera. Poza tym wirus wciąż się mutuje. W takiej sytuacji, dlaczego obdarzać przywilejami tych, którzy nadal mogą przenosić chorobę?
W sporze o szczepionkowe przywileje mamy do czynienia z dwiema presjami. Z jednej strony biznes, a zwłaszcza sektor turystyki, który walczy o jak najszybszy powrót do masowego, bezpiecznego podróżowania. Z drugiej strony, na świecie żyją miliony osób, które protestują przeciwko stosowaniu zasady kija i marchewki w życiu społecznym. Krzyczą o wykluczeniu całych kategorii ludzi, naruszaniu prawa do prywatności i zasady równości obywateli. I nie są to tylko antyszczepionkowcy.
Prawa ekonomii są nieubłagane i sądzę, że przez jakiś czas przywracania „normalności” zaszczepieni będą cieszyć się pewnymi przywilejami. Te jednak powinny być wprost proporcjonalne do dostępności szczepionki. Jeśli więc wprowadzimy jakiś system certyfikacji, bo na pewnym etapie wychodzenia z pandemii posiadanie potwierdzenia szczepienia wydaje się nieuniknione, to trzeba robić wszystko, aby zredukować do minimum ryzyko dyskryminacji. Tak, aby orwellowscy „równiejsi” szybko powrócili do grupy „równych”.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.