Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 22 grudnia 2024 22:33
Reklama KD Market

Gorąca granica. Administracja prezydenta Bidena między imigracyjnym młotem i kowadłem

W ciągu czterech tygodni zakończonych 3 marca br. amerykańskie władze zatrzymały lub napotkały ponad 100 tysięcy migrantów na granicy z Meksykiem. To najwyższy miesięczny wynik od pięciu lat. Pojawiły się także obawy, że sytuacja na południowej granicy może zostać wykorzystana do storpedowania planów reformy imigracyjnej. 

„Luty okazał się miesiącem bez precedensu” – powiedział telewizji CNN przedstawiciel Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. W styczniu nie było zresztą wiele lepiej, bo na granicach zatrzymano prawie 80 tys. osób. Największy odsetek zatrzymanych stanowili co prawda pojedynczy mężczyźni, ale odnotowano także wzrost liczby zatrzymywanych rodzin i małoletnich bez opieki. Ta ostatnia grupa stanowi około 10 proc. wszystkich zatrzymywanych. 

Nadzieja po wyborach

Sytuacja przypomina ostatnią wielką falę migracji nieletnich z 2014 roku. To wówczas doszło do kumulacji zjawiska, jakim było wysyłanie na granicę Meksyku i USA dzieci, głównie z krajów Ameryki Środkowej. Ale okoliczności polityczne są teraz nieco inne niż za czasów drugiej kadencji Baracka Obamy. Rosnący napór migrantów na południową granicę USA to zjawisko powiązane z wynikiem ostatnich wyborów prezydenckich i ze zmianą administracji. Czy tego chcemy czy nie, to także problem polityczny. Listopadowe wybory obudziły nadzieje w krajach Ameryki Łacińskiej, głównie należących do tzw. Północnego Trójkąta (Salwador, Gwatemala, Honduras) na uchylenie drzwi do Stanów Zjednoczonych. Po latach restrykcyjnych działań administracji Donalda Trumpa zaczęto oczekiwać na nowe otwarcie. To nałożyło się na inne globalne trendy – pandemię koronawirusa, oraz masowe ruchy ludności z biednych krajów południa. Mieszkańcy krajów Ameryki Środkowej uciekają nie tylko przed strukturalną biedą, ale także przed zorganizowaną przemocą oraz zniszczeniami po katastrofach żywiołowych – huraganach i trzęsieniach ziemi. Żadne kampanie informacyjne w krajach, skąd napływają imigranci nie okazały się skuteczne. 

Jeszcze zanim Joe Biden złożył przysięgę na wierność Konstytucji Stanów Zjednoczonych, wiara w zmianę polityki imigracyjnej po odejściu Donalda Trumpa zmieniła się w mit. Uwierzono w obietnice poluzowania restrykcji, mimo że przedstawiciele obozu prezydenta-elekta, przygotowującego się do objęcia urzędu. próbowali zniechęcać potencjalnych migrantów do ruszania na północ. Jak widać, znów bezskutecznie. 

Sprzątanie na granicy

Na granicach wciąż obowiązują restrykcje covidowe i większość zatrzymywanych odsyłanych jest z powrotem. Są jednak wyjątki. Losy osób szukających azylu w USA są jednak bardzo różne. Część rodzin występujących o ochronę jest wpuszczanych do kraju do czasu rozpatrzenia wniosków. Inna jest jednak sytuacja dzieci i osób nieletnich bez opieki, zatrzymywanych na granicy. Te lądują w ośrodkach nadzorowanych przez Departament Zdrowia, które w warunkach przedcovidowych mogły przyjąć 14 tys. młodych ludzi. W tej chwili w tych placówkach znajduje się 8,1 tys. dzieci, ale media i organizacje pozarządowe biją na alarm, twierdząc, że nie nadają się one do przyjmowania osób nieletnich. Do tego mamy pandemię i jeszcze do ubiegłego tygodnia schroniska próbowały ograniczać liczbę pensjonariuszy. Administracja Bidena zdecydowała się ostatecznie na uchylenie regulacji covidowych wobec dzieci, co pozwoli na poprawę warunków ich pobytu. Także setkom rodzin imigrantów zatrzymanych na granicy udzielono zezwolenia na oczekiwanie na przeprowadzenie procedur azylowych na terytorium USA. Przy tej okazji nowa administracja zwraca jednak uwagę na konieczność sprzątania po poprzednikach. Chodzi o tak elementarne działania jak wymiana informacji między Strażą Graniczną a służbami odpowiedzialnymi za zdrowie publiczne, czy szczepienia osób pracujących z cudzoziemcami na granicy. 

Republikanie: nadchodzi katastrofa

Prawicowe media, broniące restrykcyjnej polityki imigracyjnej poprzedniej administracji, biją z kolei na alarm i wieszczą nadchodzącą katastrofę. Zarzucają władzom federalnym, że te uciekają od problemów, przerzucając obowiązek testowania na obecność koronawirusa na społeczności lokalne i organizacje charytatywne. Z ostrym atakiem przeciwko działaniom nowej administracji wystąpił gubernator Teksasu Greg Abbott, który twierdzi, że za wykonywanie testów na granicy są odpowiedzialne wyłącznie władze federalne. Wsparli go inni republikańscy politycy. Senatorzy Ted Cruz i Josh Howley wprost oskarżają nową administrację o ignorowanie kryzysu na południowej granicy. 

Na razie jednak przedstawiciele Białego Domu inaczej oceniają problem. Rzeczniczka Bidena, Jen Psaki, daje do zrozumienia, że sytuacja jest pod kontrolą i przypomina, że większość zatrzymanych na granicy jest zawracanych z powrotem. Z kolei szef Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego (DHS), Alejandro Mayorkas, twierdzi, że na południowej granicy nie ma żadnego kryzysu. „Z pewnością jest to wyzwanie dla społeczności mieszkających w pobliżu granicy, czy organizacji pozarządowych” – mówił szef DHS – „wszyscy zdają sobie sprawę z tego, co działo się wcześniej, co musimy robić dziś i jak należy działać dalej”.  Jednocześnie jednak wezwał pracowników swojego resortu do wolontariatu na rzecz rozwiązania problemu rosnącej obecności migrantów na południowej granicy. 

Granica zablokuje reformy?

Nie ulega wątpliwości, że obecny kryzys, niezależnie od tego, jak go będziemy nazywać, zostanie wykorzystany jako argument w politycznej rozgrywce o szeroką reformę systemu imigracyjnego i wprowadzenie w życie programu legalizacji nieudokumentowanych mieszkańców USA. Republikanie, tworząc atmosferę zagrożenia i braku kontroli nad problemem migracji do USA, chcą także szukać poparcia w wyborach do Kongresu w 2022 roku i przejąć kontrolę nad Kongresem. 

Obecna sytuacja zmusiła administrację Bidena do defensywy, zanim jeszcze rozpoczęła się debata nad konkretnymi projektami. Co ciekawe, krytyka spotyka prezydenta z obu stron. Oprócz Republikanów obciążających Bidena odpowiedzialnością za kolejny kryzys na granicy, poczynania prezydenta nie podobają się także lewemu skrzydłu Demokratów. Kongresmenka Alexandria Ocasio-Cortez z Nowego Jorku ostro krytykuje na przykład politykę służb imigracyjnych wobec dzieci i przetrzymywanie ich w niehumanitarnych warunkach. Administracja musi więc balansować na bardzo cienkiej linie. Problem w tym, że energia zużywana na zażegnywanie doraźnych kryzysów ma swoją cenę. Zanim jeszcze dojdzie do wprowadzenia w życie programów zmierzających do poprawy sytuacji w krajach będących źródłem masowych migracji (administracja chce przeznaczyć na ten cel 4 miliardy dolarów) emocje i poczucie zagrożenia mogą uniemożliwić jakąkolwiek rzeczową dyskusję w Kongresie nad reformami i programem legalizacyjnym, który w założeniu nie obejmie przecież ludzi szturmujących dziś południową granicę, tylko długoletnich nieudokumentowanych mieszkańców USA. I wtedy zapomnimy, że obecna administracja odziedziczyła system imigracyjny także znajdujący się w kryzysie – z ograniczoną przepustowością sądów, zredukowaną do minimum liczbą przyjmowanych uchodźców, czy rosnącymi kolejkami w rozpatrywaniu zwykłych wniosków o wydanie zielonych kart i naturalizację  – kolejkami coraz bardziej wydłużanymi przez coraz to kolejne obostrzenia. 

Jolanta Telega[email protected]

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama