Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 16:36
Reklama KD Market

Ile państwa w państwie

Na szlaku moich wędrówek po Ameryce Teksas był zawsze miejscem szczególnym. To zawsze był trochę inny świat, nawet w porównaniu z sąsiednimi stanami, też zaliczanymi do Dzikiego Zachodu. Teksańczycy z dumą eksponują swój sztandar „Lone Star” i przypominają o tym, że kiedyś byli niepodległym państwem. W mijającym tygodniu – 2 marca obchodzili nawet swój własny oficjalny Dzień Niepodległości. 

Suwerenność trwała co prawda krótko, bo od uniezależnienia się od Meksyku ogromnego terytorium na północ od Rio Grande do przystąpienia do USA minęło zaledwie kilka lat (1836-1845), ale w Austin, Houston czy Corpus Christi o tym nie zapomniano. Jeśli jest jakikolwiek stan, który mógłby dziś podjąć działania na rzecz secesji, to jest nim właśnie Teksas. Powtarzali mi to cały czas jego mieszkańcy – tamtejsi Demokraci i Republikanie.  Profesorowie, artyści, dziennikarze, kelnerzy w dinerach i mechanicy na stacjach benzynowych. W El Paso i Marfie, w środku pustynnych bezdroży, w dusznym Dallas czy w zielonym (wbrew nazwie) Bronsville, u samego ujścia Rio Grande. 

Bez zrozumienia stanu ducha przeciętnego Teksańczyka trudno zrozumieć przyczyny katastrofy spowodowanej przez atak zimy. Kilka milionów gospodarstw domowych i biznesów pozbawionych elektryczności podczas kilku najzimniejszych nocy ostatnich kilku dekad, gigantyczne rachunki za energię i straty mierzone w dziesiątkach miliardów dolarów to skutek mentalnego izolacjonizmu Teksańczyków i niechęci do szukania rozwiązań wykraczających poza granice własnego stanu. Wiara w wolny rynek energii i budowa odrębnej od reszty kraju sieci energetycznej przyniosła jednak opłakane skutki i do Teksasu popłynęły strumieniem pieniądze z funduszy pomocowych federalnego budżetu. Ryzykowny także jest pomysł gubernatora stanu Grega Abbotta na uchylenie pandemicznych obostrzeń. Można na decyzję o zniesieniu nakazów noszenia maseczek patrzeć przez pryzmat politycznych sporów z demokratyczną administracją w Waszyngtonie, ale jest to także wyraz przeświadczenia, że rząd nie powinien niczego obywatelom nakazywać czy zakazywać. Nawet w środku największej od 100 lat epidemii. 

Wydarzenia ostatnich miesięcy zmuszają do refleksji na temat tego, w jakim państwie chcą żyć Amerykanie. A raczej – w jakich państwach, bo przecież USA to federacja 50 różnych stanów, czego często nie dostrzega się z zewnątrz. Każdy z nich ma własną historię, tradycję tworzenia prawa, programy pomocy społecznej, system wyborczy czy podatkowy. W każdym z nich nieco inaczej patrzy się na to, co dzieje się w Waszyngtonie, gdzie oprócz podziałów politycznych trzeba także walczyć o interesy lokalne czy regionalne. A od samego początku istnienia Stanów Zjednoczonych pojawiają się zarzuty, że stolica państwa federalnego oderwana jest od rzeczywistych problemów Amerykanów, a polityczne elity bardziej niż wyborcami zajmują się same sobą. 

Wśród toczonych sporów pojawiają się także głosy o możliwości secesji. Nie tylko w Teksasie. Po zwycięstwie Joe Bidena w listopadowych wyborach zaczęli o tym mówić prominentni Republikanie z Wyoming, Florydy czy Missisipi. Zwykle podobne wypowiedzi traktowano raczej w kategoriach politycznego folkloru, ale w świetle styczniowych wydarzeń w Waszyngtonie i głębokości podziałów trudno przejść nad tymi sygnałami obojętnie. Opublikowane w lutym badania grupy Bright Line Watch, zrzeszającej naukowców z takich uczelni jak Dartmouth University, University of Rochester czy University of Chicago, pokazują, że pomysł secesji i utworzenia oddzielnego państwa nie jest obcy co trzeciemu wyborcy Partii Republikańskiej. Politycy tej partii wsparli także projekt ustawy w teksaskiej legislaturze, dającej mieszkańcom stanu prawo do zagłosowania nad możliwością secesji. Gubernator Abbott nie odciął się od projektu. 

Warto tu przypomnieć, że według wykładni Sądu Najwyższego odłączenie się poszczególnych stanów nie jest prawnie możliwe. „Jeśli wojna secesyjna rozstrzygnęła jakikolwiek problem konstytucyjny, to właśnie ten o niemożliwości secesji” – napisał w 2006 roku nieżyjący już sędzia Antonin Scalia, notabene nominowany na to stanowisko przez Republikanina Ronalda Reagana. W tym kontekście warto zadać też pytanie – kto naprawdę skorzystałby na rozbijaniu jedności największej gospodarki demokracji świata?

Ostatnie wydarzenia pokazują, że poszczególne stany nie są w stanie poradzić sobie w przypadku poważniejszych zagrożeń. Bez pomocy federalnej dla ofiar katastrof, koordynacji działań w przypadku pandemii czy wielkich programów stymulacyjnych finansowanych z waszyngtońskiego budżetu (nawet za cenę pogłębiania deficytu), gospodarka zarówno w skali całych Stanów Zjednoczonych, jak i w skali lokalnej radziłaby sobie dużo gorzej. Nie ma to wiele wspólnego z odsądzanym w USA od czci i wiary „socjalizmem”. Interwencjonizm państwowy stosują w XXI wieku także państwa rządzone przez ugrupowania prawicowe. 

Kością niezgody w sporach między dwoma obozami politycznymi w USA jest od lat stopień obecności państwa w życiu społecznym. Chaos związany z pandemią i rozmywającymi się kompetencjami poszczególnych szczebli i gałęzi władzy zmusza do szukania nowych rozwiązań. Tu pragmatyzm powinien zwyciężać nad politycznymi emocjami. 

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama