Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 16:21
Reklama KD Market

Requiem dla podróżników

Pamiętam Aleksandra Dobę i jego kajak, w którym spędził samotnie ponad pięć miesięcy. Jego drobną postać i długą brodę. Pogodę i życzliwość. Kiedy kilka lat temu dotarł do redakcji nowojorskiego dziennika, w którym pracowałem, nie mogliśmy uwierzyć, że ktoś taki mógł porwać się na przepłynięcie Atlantyku kajakiem. I to po raz drugi. 

Teraz nadeszła wiadomość o jego śmierci. Olek Doba wszedł na szczyt Kilimandżaro. Tam stanęło jego 74-letnie serce. „Zmarł śmiercią podróżnika, spełniając swoje marzenia” – poinformowała jego rodzina. To odejście zabolało wszystkich, których ścieżki przecięły się ze ścieżkami Aleksandra. Podróżnika, który jako emeryt dokonał więcej niż większość innych poszukiwaczy adrenaliny przez całe swoje życie. Dzięki Dobie Atlantyk nie jest jedynie wielką kałużą, nad którą musimy przelatywać w drodze z Ameryki do Europy. 

Podróżnicy, żeglarze, alpiniści… Fascynaci adrenaliny, wysiłków ekstremalnych. Ludzie realizujący własne pasje do końca i szukający granic swoich i ludzkich możliwości. Balansujący na granicy rozsądku i ryzyka. Odchodzący nagle, zawsze zaskakująco, zawsze przedwcześnie. Tak jak Wanda Rutkiewicz, która odeszła gdzieś, idąc w stronę Kanczendzongi. Jerzy Kukuczka, który odpadł ze ściany Lhotse, kilka miesięcy po skompletowaniu Korony Himalajów i Karakorum. Czy Tomasz Mackiewicz, fascynat zimowego wejścia na Nanga Parbat. A teraz Aleksander Doba, człowiek morza i rzek, realizujący skryte marzenie o wejściu na jeden z wierzchołków Korony Ziemi. 

Podróże zawsze fascynowały. Literatura jest pełna odniesień do podróży jako metafory życia. Homo viator mierzy się przecież z własnymi ograniczeniami i możliwościami, jednocześnie zaspokajając własną ciekawość. Podróże kształcą, wzbogacają, uczą akceptacji i tolerancji. Co więcej – stały się dobrem powszechnie dostępnym. Globalizacja (ta sprzed pandemii) dała nam możliwość podróżowania, posmakowania tego, co dokonywali pionierzy. Ale podróżowania bezpiecznego. Syci, w miarę zamożni, rzuciliśmy się w ten świat, docierając wszędzie tam, gdzie sięga ludzka cywilizacja. Patagonia, Nowa Zelandia, Kambodża, Tybet, Kenia, Islandia? Dotarcie tam jest tylko funkcją dwóch czynników – czasu i pieniędzy. Cele jeszcze przed półwieczem niewyobrażalne, takie jak zdobycie Korony Ziemi, czyli najwyższych szczytów wszystkich kontynentów, są dziś osiągalne dla każdego pozbawionego lęku wysokości zamożnego człowieka o dobrej kondycji.  

Zawsze docierając gdzieś do celu wycieczki, pojawia się pokusa – dlaczego nie popłynąć czy nie pójść jeszcze dalej. Jeśli dojechaliśmy gdzieś samochodem, dlaczego nie zdecydować się na dalszy trekking. Jeśli uprawiamy trekking, dlaczego nie spróbować wspinaczki? Dlaczego nie wejść na następny szczyt? Ten dzikszy i bardziej stromy od tego, który zdobyliśmy. Nawet leżący na granicy naszych fizycznych możliwości. W dobie dostępności usług turystycznych aktualne jest pytanie, czy to, czego doświadczyliśmy, do tej pory nie jest jedynie „romantyczną tanią scenerią, co z urzędnika czyni włóczęgę” – jak śpiewał w swojej balladzie bard „Solidarności”, Jan Krzysztof Kelus. Chcemy więcej.

Marzenia o wielkich dokonaniach realizują w zastępstwie za nas ludzie, którzy podjęli ryzyko realizacji własnych pasji. Nie zawsze zawodowi podróżnicy, ale zawsze zdolni do poświęcenia czegoś, czego my nie bylibyśmy w stanie. Dla których bycie w ruchu jest esencją życia. Ludzie świadomi, że czas, jaki jest im dany może skończyć się w jednej chwili i wypełniają go do ostatniej sekundy. „Nie jest łatwo mieć marzenia, chociaż każdy je ma. Ale tylko kilku ludzi pracuje, aby je spełnić. Zresztą wykręca się wymówkami: nie mam pieniędzy, nie mam stabilności finansowej, bla, bla, bla. To tylko wymówki, które mają nas powstrzymać przed przekroczeniem granicy codzienności i wkroczeniem we własny projekt życia” – to credo włoskiego alpinisty, Simone Moro, oddaje stan ducha tych, którzy decydują się na alternatywny styl życia. Często czytając ich książki czy słuchając telewizyjnych wypowiedzi, nie dostrzegamy ogromu ofiar i wyrzeczeń, z jakimi wiążą się ich wyczyny. Zdartych zelówek w poszukiwaniu sponsorów i innych źródeł finansowania kolejnej wyprawy. Rodzin cierpiących z powodu rozłąki, a często także – ostatecznej straty. Chcemy widzieć tylko tę jaśniejszą stronę rzeczywistości. 

Jest w tym wszystkim cicha nutka zazdrości. Pogrążeni w codzienności życia, gdzieś między nudną pracą, wychowaniem dzieci, opieką nad starzejącymi się rodzicami marzymy o tym, aby nasze życie było realizacją naszych ukrytych marzeń i pasji. Tak, jakby to, co na co dzień robimy, było pozbawione sensu. To nieprawda. „Każdy ma swój Everest”  – mawiał Tenzing, pierwszy zdobywca najwyższej góry świata. Śmierć na podróżniczym szlaku wydaje się jednak czymś bardziej szlachetnym i sensownym w porównaniu ze zgonem we własnym łóżku. Gdy ktoś, kogo znamy, ginie w lawinie, tonie w morzu czy umiera gdzieś na szlaku, szukamy w tym ukrytego sensu. „Cóż zmusza cię, człowieku, abyś opuścił własne schronienie w mieście, porzucił krewnych i przyjaciół i udał się w wędrówkę poprzez góry i doliny? Cóż, jeśli nie przyrodzone piękno świata” – mawiał Leonardo da Vinci.

Kochajmy podróżników. Są przedłużeniem naszych marzeń. 

Tomasz Deptuła

Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama