Na londyńskim dworcu autobusowym Victoria Coach Station powstało miniosiedla Polaków nocujących na gazetowotekturowym posłaniu, zaczepiających pasażerów i żebrzących o drobną monetę czy papierosa. Są wśród nich tacy, który za odpowiednią opłatą otrzymali w kraju obietnicę dobrze płatnej pracy i adres firmy zatrudniającej. Adresy nieraz okazują się fałszywe, a jeśli nawet są prawdziwe, to znajdujące się tam firmy akurat nikogo w tej chwili nie zatrudniają. Doszło do tego, że władze dzielnicy zaproponowały każdemu Polakowi, który na to się zgodzi, bezpłatny bilet powrotny do Warszawy. Jednak niewielu z tej oferty skorzystało. Wracać do własnego miasteczka czy wioski z niczym w aurze hańbiącej porażki życiowej, świecić oczami jako nieudacznik, który nie potrafił się dorobić, to średnia przyjemność.
Podczas gdy jedni uciekają z Polski, żeby poprawić swój los za granicą, inni właśnie Polskę uważają za swoistą bramę do raju. Nad Bug raz po raz docierają grupki uchodźców. Pochodzą z Ukrainy, Czeczenii, Gruzji i innych b. republik sowieckich, z Afganistanu, Pakistanu, Chin, Wietnamu i wielu innych krajów świata. Często sprzedają cały skromny majątek rodzinny, aby opłacić przerzut do Polski. Może to kosztować od $2000 do $10 tys. od osoby. Z wyjątkiem mieszkańców europejskiej części b. ZSRR, dla wielu z nich Polska z niczym, konkretnym się nie kojarzy. Z opowiadań znajomych wiedzą tylko, że to gdzieś bardzo daleko, aż w Europie. Ale dla nich i ich rodzin oznacza to początek lepszego życia. Najczęściej celem są zamożne zjednoczone Niemcy, ale od biedy dobra będzie i sama Polska. Grunt, żeby do niej dotrzeć. Dla nich Polska jest prawie tako samo bogata jak dla Polaków kraje Europy Zachodniej. Przykładowo, przeciętny zarobek przemysłowy za godzinę pracy wynosi w Polsce $3 i jest sześciokrotnie wyższy niż w Chinach (50 za godzinę). W wielu krajach Europy Zachodniej zarabia się co najmniej sześć razy tyle co w Polsce, a w Niemczech stawka godzinna (ok. $30) jest dziesięciokrotnie wyższa.
Ale dotarcie do polskiego "raju" to nie lada wysiłek, nie tylko finansowy. To wielodniowe telepanie się przez stepy z dobytkiem pociągiem, ciężarówką, a w strefie przygranicznej nierzadko pieszo, pod osłoną nocy. Taka pełna niedogodności podróż, podczas której doskwierają głód, chłód, pragnienie i brak podstawowej higieny, staje się dodatkowo stresująca w pobliżu granic. Jest to często gra w kotka i myszkę między nielegalnymi imigrantami a starającymi się ich wytropić służbami granicznymi.
Zdarzają się przypadki zaopatrzenia nielegalnych imigrantów przez gangi przerzutowe w fałszywe paszporty i wówczas próbują oni przejść granicę na normalnym przejściu granicznym w nadziei, że pogranicznicy się nie poznają. Podczas gdy w przypadku nielegalnych Ukraińców, Białorusinów czy Rosjan taka fałszywka może czasami się jeszcze udać, gorzej ma się sprawa ze skośnookimi Azjatami, którzy stanowią większość potencjalnych uchodźców. Dostanie się ich do Polski przez przejście graniczne jest obecnie o wiele trudniejsze także dlatego, że wschodnia granica Polski od maja ub.r. jest zewnętrzną granicą Unii Europejskiej, a jako taka jest dobrze strzeżona, a ruch graniczny rygorystycznie kontrolowany. Tym kanałem bowiem także płynie do polski duży przemyt alkoholu, papierosów i narkotyków, oraz sporadycznie także broni, materiałów wybuchowych i nawet radioaktywnych.
Częściej niż przez przejścia graniczne nielegalne grupy są przerzucane przez tzw. zieloną granicę. Zwykle pod osłoną nocy przewodnicy usiłują swoich podopiecznych przeprowadzić leśnymi wertepami, ale i ten proceder coraz rzadziej się udaje. Liczne strażnice graniczne, nafaszerowane elektroniką urządzenia wykrywające, fotokomórki, systemy alarmowe, patrole piesze, samochodowe i konne, z psami i noktowizorami sprawiają, że takie próby mają nikłe szanse powodzenia. W razie pojawienia się patrolu przewodnik zazwyczaj znika, zostawiając azylantów na pastwę losu. Choć uzgodniony wydatek zwykle zapewnia przeprowadzenia klientów do samych Niemiec, przewodnik ich nierzadko porzuca tuż za polską granicą, zmuszając do radzenia sobie najlepiej jak potrafią.
Nieraz całymi dniami błąkają się po leśnych bezdrożach, głodni i zziębnięci. Niezmiernie rzadko takiej grupce uda się dotrzeć do upragnionych Niemiec, których granica jest niezwykle dobrze pilnowana. Raz po raz polscy lub niemieccy pogranicznicy wyławiają niedoszłych imigrantów z rzeki, nieraz ratując tonącym życie. Takich się przesłuchuje, spisuje i na podstawie dwustronnych umów odsyła do kraju, z którego przeszli do Polski.
Wręcz anegdotyczny przykład usiłowania nielegalnego przekroczenia granicy wydarzył się w roku ubiegłym, pewnemu Ukraińcowi. Do Polski wjechał legalnie na podstawie wizy i wsiadł do pociągu jadącego w kierunku zachodnim. Słyszał, że polską rzekę graniczną z Niemcami jest Odra, więc bez zdradzenia swojego planu popytał wśród polskich współpasażerów, z której miejscowości będzie do niej najbliżej. Odpowiedzieli, że w KędzierzynieKoźlu. Tam więc wysiadł, podążył w stronę rzeki, rozebrał się do slipek i bez problemów szczęśliwie przepłynął Odrę. Gdy wdrapał się na tamten brzeg, natrafił na dróżniczkę bardzo zdziwioną widokiem ociekającego wodą, prawie nagiego mężczyzny. Jeszcze większe było zdziwienie Ukraińca, że przepłynął Odrę z Polski do... Polski. Po przesłuchaniu, policja odstawiła niedoszłego azylanta do granicy ukraińskiej.
Potencjalni imigranci, którzy nie zostali przyłapani na próbie nielegalnego przekroczenia granicy, zazwyczaj usiłują uzyskać status uchodźcy w Polsce. Wystarczy się zgłosić do pierwszego lepszego posterunku policji, który zawiadamia Urząd ds. Repatriacji i Cudzoziemców. Tacy obcokrajowcy trafiają do ośrodka dla uchodźców. Warunki w tych ośrodkach są raczej spartańskie, ale w porównaniu z poziomem biedy w krajach pochodzenia, nielegalni przybysze znajdują tam istny "luksus". Zwłaszcza, jeżeli owi wędrowcy przez ostatnie dni marzli i głodowali na przygranicznych bezdrożach.
W takim ośrodku mogą liczyć na ciepły kąt, trzy posiłki dziennie i opiekę medyczną. Starający się o status uchodźcy dostają ubrania i inne podstawowe rzeczy, jak artykuły higieny osobistej. Jest świetlica, dzieci mogą się uczyć, a dorośli starają się przebrnąć przez kolejne etapy roboty papierkowej. Aby uzyskać status uchodźcy, muszą udowodnić, że w kraju rodzinnym czeka ich prześladowanie za pochodzenie etniczne, poglądy polityczne czy przekonania religijne.
Typowym chwytem imigrantów z egzotycznych krajów jest granie na zwłokę. Nie tylko do wyjaśnienia sprawy mogą korzystać z gościnności państwa polskiego, ale liczą na to, że prędzej czy później coś wymyślą, coś się da zrobić, być może nawet się zmienią polskie przepisy imigracyjne. Bywają przypadki, że imigrant nagle z ośrodka znika i próbuje wziąć los we własne ręce. Może to być samotna próba dotarcia do Niemiec. Jeżeli gotówki starczy, można spróbować jakąś Polkę namówić na fikcyjny ślub, co umożliwi pobyt w kraju. Jeśli jest to Wietnamczyk, może się łatwo wtopić w sporych rozmiarów społeczność wietnamską skoncentrowaną w dużych polskich miastach.
Ostatnio zrobiło się głośno wokół sześcioosobowej grupy Wietnamczyków, których władze polskie chcą wydalić z kraju. Grupa ta, składająca się z pięciu męźczyzn i jednej kobiety, wchodzi w skład emigracyjnego Stow. na rzecz Demokracji i Pluralizmu, które rząd w Hanoi uważa za wrogą organizację. Twierdzą, że uciekli przed represjami politycznymi we własnym kraju. Niedawno Urząd do spraw Repatriacji i Cudzoziemców oraz kolejna instancja, Rada do spraw Uchodźców odrzuciły ich podanie o azyl, twierdząc, że nic im w Wietnamie nie grozi. Po nagłośnieniu sprawy przez media, w obronie Wietnamczyków zwróciła się listem do Sejmu grupa 150 znanych ludzi kultury i nauki. Ambasada Wietnamska w Warszawie zapewnia, że nikt w Wietnamie nie jest prześladowany za przynależność etniczną, przekonania polityczne czy religię. Natomiast międzynarodowe organizacje praw człowieka jak i Departament Stanu USA w swoich raportach określają Stow. na rzecz Demokracji i Pluralizmu za organizację, której członkowie narażeni są na represje ze strony komunistycznego rządu w Hanoi.
Niektórzy obrońcy Wietnamczyków zapytują, dlaczego uchodźcy z Czeczenii mają lepszą szansę pozostania w Polsce? Po prostu dlatego, że polityka imigracyjnoazylancka każdego kraju nie funkcjonuje w oderwaniu od jego polityki zagranicznej i strategicznych celów gospodarczych. Wolna Czeczenia ma sporo zwolenników w Polsce zarówno w kręgach rządzących jak i w narodzie bo symbolizuje to, co udało się Polsce i całej Wschodniej Europie wyrwać się spod rosyjskiego jarzma. Natomiast na razie nie ma żadnych perspektyw korzystnych dla Polski kontaktów handlowych ze zniszczonym wojną krajem. Do Czeczenii co najwyżej można słać dary. Inaczej ma się sprawa z Wietnamem, w którym ostatnio przebywał premier Marek Belka.
Kierownictwu wietnamskiemu dał wyraźnie do zrozumienia, że Polska pragnie wznowić i dalej rozwijać dawne stosunki gospodarcze. Skoro tak, to nie wypada robić szumu wokół rzekomych czy prawdziwych uchodźców. Dla idealistów może to zabrzmieć cynicznie, ale tak chyba postępuje prawie każdy kraj. Gdyby nie chęć zawarcia korzystnych umów handlowych z Moskwą, Europa Zachodnia tak by się nie obawiała zrazić do siebie Moskwy. Gdyby nie zasoby ropy naftowej, Ameryka nie miałaby powodu popierać autorytarnie rządzonej Arabii Saudyjskiej. Niestety, zarówno na najwyższych piętra władzy państwowej, jak i na poziomie indywidualnych celów pojedynczego obywatela, najwyższą racją najczęściej bywa własny, ciasny interes. Oszukaństwo na poziomie państwowym polega na cynicznym głoszeniu górnolotnych ideałów jako zasłony dymnej dla faktycznych, egoistycznych zamierzeń. Na poziomie jednostkowym polega to na oszukiwaniu władz, urzędu podatkowego, policji czy jak w przypadku omawianych tu spraw służb granicznych i urzędu do spraw cudzoziemców. Nielegalni imigranci naruszają przepisy imigracyjne kraju, do którego się dostali, a ich z kolei oszukują inni, nierzadko własny rodak, który obiecuje wszystko załatwić, ułatwić, przeprowadzić, pomóc itp. Z realizacją bywa różnie.
Oszustwa, wyłudzenia i żerowanie na ludzkiej naiwności są stare jak świat. Ojciec amerykańskiego przemysłu cyrkowego P.T. Barnum znany jest z przekonania, że "każdej minuty rodzi się nowy frajer". W nieco podobnym duchu utrzymane jest polskie porzekadło: "Głupich nie sieją, sami się rodzą". W amerykańskiej historii imigracyjnej, w każdej grupie etnicznej, było niemal regułą, że wielu z tych, którzy przyjechali wcześniej, na różny sposób oszukiwało i wykorzystywało nowicjuszy. Działali tak Irlandczycy, Włosi i Polacy. Po angielsku nowo przybyłych nazywano "green horns" (dosłownie "zielone rogi"), co Polonia sobie spolszczyła na "grynole". "Grynol" to taki, który dopiero co zszedł na ląd ("just got off the boat"). Nie znał angielskiego i nie znał amerykańskich spraw i obyczajów. Nietrudno go było namówić, by podpisał coś, czego z powodu nieznajomości angielskiego, nie rozumiał. łatwo było mu coś wmówić czy wcisnąć. "Grynol" był, zatem idealnym kandydatem do oskubania.
Do dziś niewiele się zmieniło. Chyba główna różnica polega na tym, że obecnie prawie wszyscy przybywają do Ameryki samolotem, nie statkiem. Ponadto sporo przybywających zna przynajmniej podstawy angielskiego i ma jako takie wykształcenie, czego nie można było powiedzieć o wielomilionowej fali XIX imigrantów.
Aczkolwiek większość placówek i instytucji polonijnych obsługujących nowo przybyłych działa mniej lub bardziej uczciwie, nie brak hochsztaplerów żerujących na ich niewiedzy i łatwowierności. Dotyczy to różnych obietnic, oczywiście nie bezinteresownych, załatwiania dobrze płatnej pracy, taniego mieszkania, zielonej karty czy legalnego stałego pobytu w Kanadzie. Poprzednie loterie wizowe o zieloną kartę zrodziły całe zastępy firm i agencji obiecujących dostarczenie w porę pod wyznaczony adres w okolicach Waszyngtonu niezbędnych papierów.
Jak zatem można się przekonać, czy dana instytucja, firma czy agencja są wiarygodne? Najlepiej poradzić się tych, którzy trochę już siedzą w Ameryce i zdążyli w niej zapuścić korzenie. Warto popytać w dzielnicy, miejscu pracy, organizacji polonijnej czy parafii. Pomocny może się okazać Kongres Polonii Amerykańskiej. Jeśli chodzi o poważniejszą kwotę, jakąś większą inwestycję w nieruchomość, czy inną ważną decyzję życiową warto zasiągnąć profesjonalnej porady adwokata. Ale przede wszystkim nadrzędna reguła, którą należy się kierować brzmi następująco: jeśli coś wygląda za dobrze i zbyt obiecująco, aby było możliwe, to tak prawdopodobnie jest w rzeczywistości. Mimo że odwiecznym ludzkim pragnieniem jest złapanie Pana Boga za nogi, łut szczęścia, fantastyczna okazja zdobycia wyjątkowo intratnej posady, dokonania niewiarygodnie opłacalnej inwestycji czy nabycia wartościowego towaru za bezcen, w prawdziwym życiu takie sytuacje zdarzają się niezmiernie rzadko. Bezimienni bohaterowie dzisiejszej korespondencji są tego najlepszym przykładem.