Coś się zmieniło. Nie mam na myśli wydarzeń z Kapitolu i politycznych następstw ostatnich dni prezydentury Donalda Trumpa. To widzieliśmy wszyscy i każdy ma na ten temat swoje własne zdanie.
Ale jednocześnie stało się to, przed czym eksperci ostrzegali od dawna. Technologiczni giganci pokazali, jak potrafią wpływać na rzeczywistość. Media społecznościowe, jedno po drugim, odcinały prezydentowi możliwość komunikowania się ze światem. Z kolei Amazon wypowiedział umowę hostingową prawicowemu serwisowi społecznościowemu Parler. Big tech wstrzymał też polityczne dotacje.
Media społecznościowe od lat ingerowały we wpisy użytkowników. Do tej pory odbywało się to drogą cichych blokad, czy zawieszeń kont. Teraz zobaczyliśmy, że można to zrobić wobec przywódcy największego mocarstwa świata. Każdy, niezależnie od tego na kogo i w jakich wyborach głosował musiał odnotować i na swój własny użytek ocenić te decyzje. Według mnie mieliśmy do czynienia z wydarzeniami o fundamentalnym znaczeniu dla funkcjonowania komunikacji masowej. To, że wiele amerykańskich koncernów zawiesza finansowe wspieranie polityków może cieszyć, bo kontrybucje płynące od różnych grup interesu zawsze zaciemniały obraz amerykańskiej polityki. Nieco inaczej ma się jednak sprawa z działaniami wielkich korporacji na pograniczu wolności słowa i swobody funkcjonowania na wolnym rynku. Nie chcę tu oceniać wypowiedzi Donalda Trumpa, bo każdy P.T. Czytelnik ma swoje poglądy i swój własny rozum. Jednak na marginesie głównych wydarzeń politycznych dzieje się wokół nas coś o historycznych proporcjach. Coś, co nie ma precedensu.
Obrońcy decyzji o zamknięciu prezydenckich kont przedstawiają je jako konsekwencję funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej i… wolności słowa. Utrzymują, że w przypadku korzystania z mediów społecznościowych mamy do czynienia ze zwykłym świadczeniem usługi. Umowę taką świadczący ma prawo rozwiązać, bo ma prawo zarówno do oferowania usługi, jak i jej odmowy. Facebook, Twitter, Instagram czy YouTube ustalają własne reguły gry i decydują komu pozwolą na publikację treści, a komu nie. Czy to cenzura? Teoretycznie nie, bo w klasycznym rozumieniu za cenzurę uważa się odmowę publikacji lub jej ograniczenie przez struktury państwowe, a nie przez podmioty prywatne.
Ale trudno schować głowę w piasek i udawać, że problemu nie ma. Rzecz w skali zasięgu mediów społecznościowych. Gdyby mała liberalna gazeta odmówiła publikacji apelu republikańskiego prezydenta, oburzenie byłoby znikome. Jeśli robi to medium docierające do setek milionów, czy nawet miliardów użytkowników, warto podnieść ostrzegawczą flagę. Oto prywatne korporacje z Doliny Krzemowej blokują możliwość publikowania wypowiedzi prezydenta największego mocarstwa na świecie, rysując granicę wolności słowa w strefie publicznej. Granica ta – niezależnie jakbyśmy oceniali wypowiedzi Donalda Trumpa – obiektywnie ogranicza wymiar debaty publicznej. Kryteria oceny wypowiedzi nie są do końca jasne, o czym przekonali się na własnej skórze ci, którzy w jakiś sposób w swoich wpisach „pojechali po bandzie” i doświadczyli blokady. Na co dzień o zamknięciu czy zawieszeniu kont decydują programiści komputerowi i napisane przez nich algorytmy, administratorzy serwisu, a w przypadkach największego kalibru – sami szefowie korporacji. Tym samym oddaliśmy kontrolę nad przekazami kluczowymi dla funkcjonowania całych społeczeństw w ręce zewnętrznych arbitrów, których nawiasem mówiąc, rozlicza się przede wszystkim z osiąganych wyników finansowych, a nie z wcielania w życie haseł zgodnych z zasadami politycznej poprawności. I to właśnie – niezależnie od tego, co sądzimy o wypowiedziach Donalda Trumpa i ich następstwach – jest zasadniczą zmianą, jakiej dziś doświadczamy. Długofalowe konsekwencje tych wydarzeń trudno dziś ocenić.
To przede wszystkim dlatego nie lubię mediów społecznościowych, choć sam – jak większość dzisiejszych użytkowników produktów wysokiej technologii – zmuszony jestem z nich korzystać. Nie wierzę w ich deklarowaną neutralność, choćby dlatego, że w wielu krajach (zwłaszcza Azji) technologiczni giganci poszli na współpracę z lokalnymi władzami, niekonieczne będącymi wzorem demokratycznych standardów. Nie wiem do końca, jak wygląda ich polityczna i etyczna agenda i czy rzeczywiście udaje im się utrzymywać równy dystans wobec prawicowych i lewicowych ekstremizmów. Uważam też, że social media są współodpowiedzialne za pogorszenie jakości debaty publicznej. Pozorny egalitaryzm, równający ze sobą wpisy autorytetów, ekspertów, ignorantów, trolli, czy wręcz oszustów, skutecznie uniemożliwia szybkie uporządkowanie kontekstu komunikacyjnego. Opinia Kowalskiego czy Smitha (z całym szacunkiem dla zwykłych użytkowników) jest tyle warta, co wpis wybitnego specjalisty w danej dziedzinie, co powoduje, że w przestrzeni medialnej szybko rozpowszechniają się idee nie mające wiele wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. To media społecznościowe stanowią idealne kanały informacyjne dla dystrybucji fake newsów czy wzbudzania emocji za pomocą memów i haseł publikowanych w okienkach Facebooka czy Twittera. W ten sposób platformy odpowiedzialne za wielki komunikacyjny chaos roszczą sobie prawa do roli arbitrów tego, co jest dopuszczalne, a co nie, jednocześnie uciekając od odpowiedzialności. Ten sam Twitter, który konto Trumpa zamknął, sam przyczynił się przecież do sukcesów prezydenta, zezwalając, aby platforma stała się dla prezydenta głównym kanałem komunikacji ze społeczeństwem.
Z mediami społecznościowymi jest trochę jak z COVIDEM-19 – stosunkowo łatwo postawić diagnozę, trudno znaleźć właściwą terapię. Każda próba wprowadzenia ściślejszych regulacji napotyka na wściekły opór, podobnie jak pociągnięcie mediów społecznościowych do odpowiedzialności. Na pewno jednak trzeba szukać rozwiązań prawnych po obu stronach Atlantyku, bo obecna sytuacja odsłania słabość demokracji w przestrzeni cyfrowej.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.