Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
niedziela, 22 grudnia 2024 23:03
Reklama KD Market

Uratowała mnie córka, ale nie każdy będzie miał tyle szczęścia

O szczęśliwym zbiegu okoliczności, chorobie i długiej rehabilitacji po ciężkim przechorowaniu koronawirusa opowiada „Dziennikowi Związkowemu” Dariusz, polonijny przedsiębiorca z Chicago, który prosił o zachowanie w tajemnicy jego nazwiska.

Na samym początku pandemii nie wiedzieliśmy, czym dokładnie jest wirus, miałem wrażenie, że wszystkie informacje to spekulacje. Do wiadomości na temat wirusa, które czerpałem głównie z Internetu, podchodziłem dosyć zdroworozsądkowo, w miarę możliwości się zabezpieczałem. Nie udawałem bohatera, że to mnie nie dopadnie. Ale mimo wszystko liczyłem, jak każdy, że dzięki zabezpieczeniom nie złapię tej choroby. Uważałem na to, co robię, nie chciałem się zarazić. Moje nadzieje okazały się płonne. Zaraziłem się – nie wiem jak i gdzie.

Na początku listopada ubiegłego roku wróciłem do domu z pracy i zacząłem wymiotować. Jeśli dobrze pamiętam, to był to czwartek. Nie przyszło mi do głowy, że mogę chorować na koronawirusa. Moje objawy wskazywały na poważne zatrucie pokarmowe, ale choruję również na cukrzycę typu 2 i bardzo źle się czułem. Postanowiłem skonsultować się z lekarzem, a on zaproponował, żebym przyszedł w poniedziałek na badanie, chciał sprawdzić, co mi jest, ze względu na swoje plany wyjazdowe nie chciał zostawić mnie bez diagnozy. Ale w weekend poprzedzający tę wizytę rozmawiałem przez telefon z moją córką, która pracuje w szpitalu Chicago University jako perfuzjonista i ma do czynienia z covidowymi historiami na co dzień. Ta rozmowa zaniepokoiła ją na tyle, że postanowiła przyjechać do mnie do domu. Była zabezpieczona, w masce, w rękawiczkach. Powiedziała do mnie: „Tato, ty masz koronawirusa, musisz jechać do szpitala”.

Skąd wiedziała? Nie miałem typowych objawów, o których się mówiło: utraty węchu, smaku, ale ona nie miała wątpliwości. Uważała, że moje objawy są typowe dla ludzi, którzy mają COVID-19 i cukrzycę jako chorobę towarzyszącą, czy też, jak się mówi, współistniejącą. Ze względu na to zadzwoniła po ambulans, który zawiózł mnie do szpitala Lutheran General. Tam trafiłem na oddział intensywnej terapii. Leżałem na nim 4 dni. Niewiele z tamtego czasu szpitalnego pamiętam. Miałem covidowe zapalenie płuc i zakażenie krwi. Sytuacja była bardzo poważna. Zresztą, wiadomo, że na intensywnej terapii nie kładzie się ludzi, żeby sobie po prostu odpoczęli. Nie za bardzo wiem, czym mnie leczono, muszę otwarcie powiedzieć, że nie byłem na tyle świadomy, żeby o to wtedy pytać. Po prostu nie wiem. Moi znajomi pytali mnie po chorobie: „o czym myślałeś w szpitalu?” A ja nie myślałem o niczym. Pamiętam jakieś wyrywki, szczątki z pobytu w szpitalu.

Moja córka myślała, że nie przeżyję. Podobnie lekarze. Po przejściu na zwykły oddział, jeden z nich zapytał mnie, czy jestem wierzący, potwierdziłem. „To niech pan podziękuje Bogu i swojej córce. Jeden dzień dłużej i nie rozmawialibyśmy dzisiaj”.

Wywinąłem się. Mimo tego, że mam chorobę współistniejącą, szczęśliwie – według lekarzy – mam też silny organizm. Oni szacują, że z takiej sytuacji jak moja nie wychodzi 8 na 10 chorych.

fot. JESUS DIGES/EPA-EFE/Shutterstock

Mam takie przemyślenia, że COVID-19 jest bardzo inteligentnym wirusem. Ludzie nie umierają na niego. Ludzie umierają na powikłania covidowe. Ta zmyślna choroba wybiera sobie nasze najsłabsze zdrowotne strony i atakuje. U mnie koronawirus podniósł cukier na ponad 400 jednostek, cukrzycy wiedzą, że to bardzo dużo. Doświadczyłem tzw. śpiączki cukrzycowej. Jeżeli ktoś ma słabe serce, wirus atakuje serce. To są bardzo poważne historie. Jeśli ktoś jest zdrowy, to być może przejdzie to jak lepszą grypę, choć oczywiście nie jest to grypa. Ale naprawdę trzeba uważać, różne doniesienia wskazują na to, że i zdrowe osoby mają problemy w związku z covidem i cierpią na poważne problemy zdrowotne po jego przejściu.

Po konsultacji z lekarzami, moja córka zdecydowała, że nie wrócę od razu do domu. Wirus ma to do siebie, że potwornie wyczerpuje, po prostu na nic nie ma się siły, ja byłem potwornie słaby. Trafiłem do centrum rehabilitacyjnego. Miałem dużo szczęścia, bo w centrach tych jest niewiele miejsc dla osób po przejściu COVID. Trafiłem do Arlington Heights i miałem wspaniałą opiekę lekarzy, pielęgniarek, terapeutów i rehabilitantów. Byłem tam 22 dni. Moja słabość objawiała się w ten sposób, że nie mogłem chodzić i w centrum – dosłownie – uczyłem się tego od nowa. Jeszcze kilkanaście dni temu nie byłbym również w stanie powiedzieć aż tyle, co dzisiaj – nie miałem problemów z oddychaniem, a mimo to, byłem tak słaby, że rozmowa mnie wykańczała. Nie jestem w tym odosobniony. Widziałem ludzi, którzy opuszczali szpital po przejściu tej choroby – nikt nie wychodził o własnych siłach: albo wychodzili o lasce, lub o kulach. Mężczyźni, którzy kiedyś na pewno byli sprawni i silni, szli jak kalecy. Jest to ciężka do uniesienia choroba, również psychicznie, to jest ogromny cios.

Myślę, że jest ze mną dużo, dużo lepiej niż było, ale proces rekonwalescencji jest bardzo powolny. Nie można porównywać dnia do dnia, raczej powinno się zestawiać dla porównania tydzień do tygodnia. Już chodzę, ale o lasce, bo moja równowaga nie jest taka, jak powinna być. Proces rekonwalescencji, jak mi powiedziano, może trwać i pół roku.

Od jakiegoś czasu pracuję, ale moja praca polega głównie na rozmowach przez telefon, prowadzę swoją firmę. Od niedawna prowadzę samochód, lekarze zalecili jednak, żebym nie jeździł sam.

Oprócz przemyśleń na temat własnego zdrowia, myślę jeszcze, że my, Polacy, mamy w sobie coś takiego – może w genach, może w sposobie myślenia, jakby ta Husaria polska, która pokonała Szwedów pod Kircholmem ciągle w nas siedziała. To oczywiście mówię w sensie przenośnym. Ale jak jeden, uważamy, że nam się nic nie stanie, przeżyjemy wszystko, jesteśmy niezniszczalni. Mam paru znajomych typu „macho man”, którzy mówili o koronawirusie: „to jest wymyślona historia, tego nie będzie”. W czasie mojego pobytu w szpitalu jeden z nich zadzwonił do mnie i mówi: „Wiesz, zachorowałem, ale przechodzę chorobę łagodnie, jestem w domu”. Już nie zaprzeczał, że wirus istnieje. Inny mój kolega z Polski spędził w szpitalu 26 dni, ciągle jest w słabej formie. Trzeba pamiętać, że nie jesteśmy się w stanie zabezpieczyć w stu procentach. Jedna mała rzecz i wirus może nas powalić.

Coraz więcej jest chorych, słyszy się: „ta osoba miała koronę, tamta miała”. Już niedługo będziemy pytać, kto nie miał.

Z drugiej strony widzę, że ludzie żyją w zaprzeczeniu istnienia wirusa. W miejscach publicznych łatwo poznać osoby ze wschodniej Europy – maseczki wiszą pod ich nosami albo na uchu. Ludzie mają tendencję do dotykania wszystkiego, a wielu już zrezygnowało z rękawiczek – to błąd. Jakiś czas po wyjściu ze szpitala znalazłem się u fryzjera. I tam, czekając na swoją kolej, byłem świadkiem rozmowy dwóch pań: fryzjerki i klientki. Wniosek z tej rozmowy był taki, że koronawirus to nieprawda, kłamstwo i spisek. Życzę im, żeby życie nie zweryfikowało ich opinii, bo to może być ciężka lekcja.

Po tej sytuacji jednak pomyślałem, że powinienem mówić głośno o przejściach związanych z chorobą. Ludzie powinni wiedzieć, z czym mają do czynienia i nie mogą tego lekceważyć. Przebieg choroby może być bardzo ciężki i nie wiadomo, w jakim kierunku się rozwinie. Dlatego trzeba się chronić. Mimo tego, że mam przeciwciała i jestem chroniony, nie mam gwarancji, że nie zachoruję.

Więc nadal ograniczam kontakty i wychodzenie z domu do minimum. Jedzenie i zakupy zamawiają mi dzieci online. Uważam na siebie.

Jak ktoś przejdzie to, co ja, niczego się nie boi. Uciekłem chorobie i powtórzę, co usłyszałem od lekarzy – to był cud.

Wysłuchała i spisała:

Katarzyna Korza[email protected]

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama