W normalnym roku o tej porze – na kilka dni przed świętami – snulibyśmy dywagacje na temat świątecznego szaleństwa zakupów, komercjalizacji Bożego Narodzenia i innych okolicznych świąt. Narzekalibyśmy na wszechobecność reklam, świętych mikołajów, czy „Jingle Bells” wykonywanej na wszystkie możliwe sposoby. Ekonomiści podawaliby prognozy handlowców dotyczące sum, jakie statystyczna rodzina wyda na prezenty.
Ale to nie jest normalny rok i nie są to normalne święta. Nawet tam, gdzie normalnie funkcjonują wielkie centra handlowe, tłok jest dużo mniejszy niż zwykle, a przedświąteczny zgiełk i rozgardiasz dużo mniej nachalny. W „Czarny Piątek” nie było dantejskich scen jak w poprzednich latach. Kolejki samochodów do banków żywności, niepewność jutra, strach przed koronawirusem sprawiły, że albo rozłożyliśmy zakupy w czasie, albo kupujemy mniej, albo zmieniliśmy zwyczaje i przestawiliśmy się na handel internetowy.
Utrzymanie normalnie funkcjonującego systemu konsumpcji w dobie pandemii nie jest decyzją oczywistą. Widać to najmocniej w turystyce i gastronomii – sektorach, które padły ofiarą koronawirusa. Ale najważniejszy jest handel. Niektóre kraje, jak Niemcy, zamknęły sklepy nawet na najgorętszy okres świątecznych zakupów. Inne próbują szukać bolesnego kompromisu między ryzykiem wzrostu zakażeń a ratowaniem gospodarki. Bo w krajach rozwiniętych trudno sobie wyobrazić grudzień bez wewnętrznej konsumpcji. W USA to właśnie od tego, ile kupią ludzie, zależy ponad dwie trzecie produktu krajowego brutto. Otwarte sklepy to sposób na ratowanie gospodarki. To nie tylko doraźne ratowanie miejsc pracy w handlu, ale także kwestia wpływów z podatków.
Budżety państw, stanów czy samorządów trzeszczą w szwach, a recesja wymusza nawet na najliberalniejszych gospodarkach pożyczanie pieniędzy na różnego rodzaju „tarcze” czy programy stymulacyjne. Co ciekawe, prognozy sprzedaży w obecnym sezonie świątecznym w USA wskazują na wzrost wydatków o 7,6 proc. w porównaniu z 2019 r. Warto jednak sobie uświadomić, że jest to próba odrabiania strat z poprzednich miesięcy, których nie da się zrekompensować. Jeśli podczas poprzednich fal pandemii odkrywaliśmy z zaskoczeniem bez jak wielu towarów, usług i dóbr wszelakich potrafiliśmy się obyć, to było to odczucie nie pozostające bez wpływu na całą gospodarkę. Ograniczaliśmy konsumpcję, a raczej to sytuacja pandemiczna te ograniczenie konsumpcji na nas wymuszała. Ekonomiści uważają, że choć poziom sprzedaży zaczął wracać do poprzednich wartości, to poniesionych strat nie da się w całości odrobić. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego globalna gospodarka straci w tym roku przez koronawirusa 6,7 biliona dolarów, głównie właśnie wskutek zmniejszenia się popytu. Na drugim końcu tej perspektywy mamy zwykłego konsumenta żyjącego w jednym z rozwiniętych państw, który ograniczył konsumpcję, bo życie zmusiło go do ograniczenia mobilności i rezygnacji z normalnej aktywności. W rezultacie potrzebował mniej nowych ubrań, przesunął w czasie decyzję o zakupie samochodu, odwołał rezerwację na wycieczkę zagraniczną, zrezygnował z siłowni, rzadziej chodził do fryzjera i przestał jadać poza domem. Strach spowodował też, że zaczął oszczędzać na wszelki wypadek. Mogło też dojść do realizacji jeszcze gorszego scenariusza. Utrata pracy i wzrost bezrobocia pozbawiły ogromne grupy ludzi poczucia bezpieczeństwa i codziennych dochodów. To także jeden z czynników zmniejszających popyt w gospodarce, czyli pogłębiający recesję, bo różne tarcze antykryzysowe, niezależnie od ich skali, mogą przynieść jedynie ograniczone skutki. Wszystkie te programy są finansowane dzięki zaciąganemu długowi publicznemu. Tych pieniędzy na razie nikt nie liczy, bo rządowe tarcze rzeczywiście łagodzą skutki recesji i straty gospodarcze, ratując miejsca pracy, ale pożyczone pieniądze trzeba będzie w przyszłości spłacić. Nie mówiąc już o niepoliczalnych skutkach przerwanej edukacji setek milionów młodych ludzi na całym świecie. Z każdym tygodniem coraz dobitniej przekonujemy się, że zajęcia online nie są w stanie zrekompensować braku tradycyjnych metod nauczania. Z tymi lukami (nie mówiąc już o traumach lockdownu) młodzi ludzie będą wchodzić w swoje dorosłe życie. Nie da się też zmierzyć kosztów zmarnowanych szans związanych z koronawirusem w porównaniu z normalnym rozwojem gospodarki.
W tej sytuacji informacje o tym, że nie przestaliśmy kupować mogą tylko cieszyć. Co prawda pandemia zmieniła rolę, jaką odgrywają tradycyjne sklepy i zmusiła nas do kupowania online, ale „Christmas spirit” nie przeszedł do historii. Kupując prezenty, często narzekając na komercjalizację, zawsze wspieraliśmy gospodarkę. W tym roku dreszcz emocji znalezienia super okazji w zatłoczonym mallu zastąpiło poszukiwanie okazji w Internecie i oczekiwanie na nadejście przesyłki przed świętami. Na pewno jednak niejeden z nas rzuciłby się chętnie w wir tradycyjnych sklepowych zakupów. Niech już grają te „Jingle Bells” – byle było choć trochę normalniej.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama