Wraz z wbiciem igły w ramię brytyjskiej 90-latki zaczęła się kolejna faza walki z koronawirusem. Chcemy wierzyć, że teraz będzie już tylko lepiej, choć dane dotyczące nowych zakażeń wciąż porażają. Zmęczenie pandemią powoduje jednak, że z nadzieją witamy nawet najmniejsze światełko w tunelu.
Nie takie to jednak proste. Przed rządami trudne zadanie logistycznego rozwiązania zaszczepienia setek milionów ludzi. I może jeszcze trudniejsze – przekonania sceptycznych wobec całego procesu walki z pandemią.
Szczepionka to nie magiczny sposób na koniec covidowych kłopotów. Wraz z początkiem akcji szczepień nie znikną nowe zakażenia, nie przestaną umierać ludzie. Proces uodparniania społeczeństwa zajmie wiele miesięcy. Jego długość zależeć będzie od wielu czynników – od sprawności systemów służby zdrowia, po gotowość społeczeństw do masowego szczepienia się. Otwartą kwestią pozostaje rzeczywista skuteczność samych szczepionek na mutującego się wirusa i ich skutki uboczne. Choć te na razie są minimalne, na badanie długotrwałych skutków nie było po prostu czasu. Twórcy preparatów uważają, że warto podjąć ryzyko, a od momentu zatwierdzenia substancji ich stanowisko poprą swoim autorytetem rządy.
Warto jednak dostrzec pozytywne strony. Gdy pandemia przenosiła się z Chin do Europy i Ameryki przewidywano, że skuteczna szczepionka to kwestia co najmniej kilkunastu miesięcy, jeśli nie lat. Minął niecały rok, a mamy do dyspozycji kilka szczepionek. Przebadanych na szybko, ale na tyle rzetelnie, że rządy najpoważniejszych krajów świata są gotowe się pod nimi podpisać. I nie mam na myśli Chin i Rosji, które już od kilku miesięcy wstrzykują ludziom mikstury własnej produkcji, ale Europę (w tym Polskę), USA, czy Kanadę. Zainwestowane w badania ogromne pieniądze przynoszą wymierne rezultaty. Oczywiście przy tej okazji padają oskarżenia o nabijanie kabz koncernom farmaceutycznym, ale na zdrowy chłopski rozum – kto, jak nie one, miał te szczepionki wyprodukować.
Ideologicznych antyszczepionkowców trudno będzie przekonać. Ci do końca świata będą wierzyć w spisek firm farmaceutycznych i to najczęściej w zmowie z tajemniczym rządem światowym, miliarderami Gatesem i Sorosem, poszczególnymi państwami, NASA, czy Chinami (niepotrzebne skreślić). Tych chyba trzeba będzie spisać na straty. Walczyć warto o grupę niezdecydowanych. Według listopadowych badań w USA gotowych na przyjęcie szczepionki jest 58 proc. badanych, w Polsce – 60 proc. Problem więc z tymi, którzy w zasadzie nic przeciwko szczepionkom nie mają, ale zalani falą fałszywych informacji wstrzymają się z pójściem na zastrzyki.
I tu pojawia się problem granic wolności słowa. Z jednej strony z niepokojem konstatujemy fakt, że Facebook, Twitter i Google przygotowują się do kolejnej wielkiej walki z antyszczepionkową dezinformacją, wyciągając wnioski z poprzednich fal fake newsów w czasie pandemii. W przeszłości nie odniosły one większego sukcesu w przeciwdziałaniu antyszczepionkowym teoriom spiskowym. Teraz technologiczne kolosy mają współpracować na co dzień z firmami sprawdzającymi fakty i z rządami z całego świata, i walczyć z antyszczepionkowymi przekazami.
Czy jednak reagowanie na błędne informacje nie będzie naruszało zasady wolności słowa? Portale społecznościowe i bez tego oskarżane są o nadmierne kontrolowanie wpisów użytkowników. Czy dla dobra ogółu można poświęcać wolność? To trochę przekorne pytanie. Bo na ograniczanie wolności zgadzamy się codziennie – ustępując rano miejsca w kolejce do rodzinnej łazienki, wypełniając polecenia przełożonych, przestrzegając elementarnych norm zachowania w kontaktach międzyludzkich, czy respektując znaki drogowe. Granica tego, co jest dopuszczalnym ograniczeniem wolności, zależy od naszych poglądów i życiowych doświadczeń.
Osobiście uważam, że mamy do czynienia z zagrożeniem nie tylko dla zdrowia publicznego, ale także próbami podważania zaufania do całej współczesnej medycyny. I to w momencie, kiedy to zaufanie ma największe znaczenie. Szczepionki ratują miliony ludzkich istnień. W ten sposób wyeliminowaliśmy w przeszłości m.in. ospę, gruźlicę czy polio.
A przecież nie chodzi tylko o pandemię, ale także o – zupełnie zresztą zrozumiałe – zaległości i zaniedbania. W ostatnich miesiącach zbiorowo ignorowaliśmy profilaktykę, z konieczności odkładaliśmy operacje i zabiegi, rzadziej odwiedzaliśmy specjalistów. Kolejki do lekarzy, czy dentystów ustawią się po pandemii nawet w takich krajach jak Ameryka, gdzie prywatna służba zdrowia ma z założenia funkcjonować zgodnie z regułami „niewidzialnej ręki rynku”. Nie wspominając o naszym zdrowiu psychicznym. Długotrwałe zamknięcie, obostrzenia, obowiązek noszenia maseczek, nie przeszły bez konsekwencji. Psychologiczne skutki koronawirusa będą nie mniej groźne dla zdrowia niż sama choroba. Nie każdy upora się z załamaniami nerwowymi, epizodami depresyjnymi, stanami lękowymi, które towarzyszyły pandemii od jej samego początku.
Nie można się więc dziwić, że powstał front poparcia dla zdobyczy nowoczesnej medycyny, który będzie walczył z rozpowszechnianiem bzdur. Bo to w tej chwili jedyna rozsądna alternatywa wobec antyszczepionkowców, a nawet domorosłych mądrali, którzy twierdzą, że wystarczy jedzenie w dużej ilości czosnku czy cebuli, a nawet płukanie gardła wybielaczem.
Jeśli zawierzymy farmaceutom, zniknie wizja braku końca pandemii i pojawi się perspektywa końca długotrwałego życia w poczuciu zagrożenia. Nadal będziemy zmuszeni do życia z wirusem z maseczkami, dystansem, nieprzebywaniem w zatłoczonych miejscach i częstym myciem rąk. Ale za to z wiarą, że jeszcze będzie normalnie.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama