Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 13 listopada 2024 19:53
Reklama KD Market

Między dumą a smutkiem

Wybory dla naturalizowanego obywatela są zawsze dużym wydarzeniem i powodem do dumy. Nawet jeśli nie może osobiście udać się do lokalu wyborczego i głosuje korespondencyjnie. Świadomość udziału w procesie, który może zdeterminować przyszłość największego mocarstwa świata to naprawdę wielka sprawa. Kiedy krok po kroku załatwiałem formalności związane z wysłaniem mojego absentee ballot, wiedziałem, że te wybory będą szczególne. Nie tylko z powodu pandemii. Widziałem temperaturę politycznych sporów i głębokość podziałów sięgającą dna Rowu Mariańskiego. Zainteresowanie wyborami okazało się rekordowe. Kamery pokazywały kolejki ludzi w wielu stanach oddających głosy przed terminem. Miliony ludzi postanowiły skorzystać z rozwiązań, które dotychczas wydawały się raczej procedurą awaryjną i głosować drogą korespondencyjną lub e-mailową. W ten sposób w wyborach prezydenckich, tym święcie demokracji zagłosowało około 160 milionów osób. To rekord w liczbach bezwzględnych, a procentowo – najlepszy wynik frekwencyjny od 1900 roku. Emocje związane z tegorocznymi wyborami prezydenckimi były wyczuwalne także poza granicami USA. Podobnie jak świadomość wagi podejmowanych przez Amerykanów decyzji. Podział między stronami politycznego dyskursu jest tak mocny, że można było mówić o wyborze między kompletnie odmiennymi systemami wartości czy wizjami życia społecznego. Wszystko w układzie zero-jedynkowym, bo choć kandydatów do Białego Domu jest na karcie wyborczej wielu, wiadomo, że wszystko rozstrzyga się między Demokratami a Republikanami. Albo, albo. Taka jest logika amerykańskiej demokracji, w której zwycięzca bierze wszystko. Tak funkcjonuje od prawie dwa i pół wieku system wymyślony przez Ojców Założycieli. I tu się chyba kończy powód do dumy. Mieszkając za granicą i obserwując lokalne reakcje i przekaz medialny widzę jak trudno zrozumieć niuanse amerykańskiej demokracji. Tego, że właściwie nie mamy do czynienia z jednym systemem wyborczym, ale ponad 50 oddzielnymi ordynacjami – dla każdego stanu, Waszyngtonu D.C. oraz terytoriów zależnych, gdzie co prawda nie głosuje się na prezydenta, ale wybiera się przecież lokalne władze. Wszędzie głosuje się trochę inaczej, co wynika często z głębokich historycznych tradycji. Mieszkańcy europejskich demokracji nie mogą też ogarnąć tego, że można zostać prezydentem zdobywając mniejsze poparcie w głosowaniu powszechnym od rywala, bo prezydenta wybierają elektorzy reprezentujący poszczególne stany wchodzące w skład państwa federalnego. To jeszcze można zrozumieć. Smutkiem napełniają jednak przekazy dotyczące kontrowersji związanych z funkcjonowaniem systemów głosowania. To powtarza się co cztery lata. Jak jakaś zła mantra. Z wyborów na wybory wygląda na to, że Ameryka niewiele się nauczyła i robi niewiele, aby usprawnić system weryfikacji wyborców, czy liczenia głosów. Nie mówiąc o odporności na czynniki zewnętrzne, że przypomnimy choćby o rosyjskich manipulacjach podczas głosowania w 2016 roku. Brudne kampanie zdarzały się w USA nie raz. Można oburzać się na jednego z kandydatów, który chce powstrzymania liczenia głosów korespondencyjnych przez werdykt sądowy i mówi o rzekomym „oszustwie narodu”. W wielu europejskich krajach praktycznie uznano taką postawę za psucie demokracji. Pewnie słusznie. Wiele też mówi się o powtórce z 2000 roku, kiedy o zwycięstwie George’a W. Busha nad Alem Gore zdecydował Sąd Najwyższy. Nic nie dzieje się jednak bez powodu. To prawda – jedna ze stron sporu od początku kwestionowała głosowanie korespondencyjne, mimo że w większości stanów jest on dawno legalną formą udziału w procesie demokratycznym. Ale trzeba zadać pytanie – czy naprawdę wszędzie zrobiono wszystko, aby zabezpieczyć, uszczelnić i uwiarygodnić wyborcze systemy? W końcu jesteśmy obywatelami najbogatszego kraju świata. Dlaczego stworzenie 50 mechanizmów głosowania nie budzących kontrowersji jest ciągle mission impossible? Smutne jest, że wszystko wskazuje na to, iż Amerykę czeka teraz długotrwały spór sądowy, ponowne przeliczanie głosów i dalsza fala politycznych pomyj przelewających się przez media – te tradycyjne i społecznościowe. Trudno w tym wszystkim spodziewać się łagodzenia podziałów i zachowań koncyliacyjnych. Będzie brudno i nieprzyjemnie. Stawka jest wysoka. Przez lata Stany Zjednoczone służyły jako demokratyczny wzór metra Sevres. Monitorowały, oceniały, potępiały za łamanie standardów. Były – według słów Ronalda Reagana – latarnią morską demokracji. Teraz ten autorytet został mocno nadszarpnięty. A od tego jak Ameryka zamknie sprawę wyborów prezydenckich zależeć będzie jej autorytet jako światowego mocarstwa. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama