Historia zwyczajów pogrzebowych jest bardzo bogata i wciąż nieznana. Mało kto słyszał dziś o wieżach milczenia i pochówkach na rozstaju dróg. O tym, że w Anglii istniał zawód zjadacza grzechów, a mieszkańcy Nowej Gwinei na znak żałoby amputowali sobie palce...
Niewdzięczna profesja
Rytuał zjadania grzechów praktykowano w Wielkiej Brytanii przez wiele wieków. Gdy ktoś umierał, na jego klatce piersiowej kładziono pokarm i napój, a następnie wzywano zjadacza grzechów. Ten siadał u stóp nieboszczyka, odmawiał formułkę i zabierał się do uczty. Zwykle składała się ona z kawałka chleba i naczynia z piwem lub winem. Wierzono, że wraz z posiłkiem zjadał wszystkie winy zmarłego. Po tym rytuale nieboszczyk był oczyszczony ze złych uczynków i można go było w spokoju pochować.
Tymczasem zjadacz grzechów powracał do swojej samotni. Z racji uprawianego zawodu wszyscy omijali go z daleka wierząc, że jest nieczysty. Na drugim świecie również czekał go zły los. Przyjąwszy na siebie występki tak wielu ludzi, nie miał co liczyć na zbawienie duszy. Tym bardziej że nikt nie kwapił się do tego, by po jego śmierci ktoś zjadł z kolei jego grzechy. Co ciekawe, mimo iż uprawianie zawodu zjadacza grzechów wiązało się z poważnymi konsekwencjami, praca była bardzo kiepsko płatna. Uprawiali ją głównie bezdomni, którzy szukali okazji do zaspokojenia głodu.
Z czasem tradycja zaczęła zanikać. Ostatnim znanym zjadaczem grzechów był Richard Munslow, który zmarł w 1906 roku. Inaczej niż większość trudniących się tą profesją, był dobrze sytuowany. Rytuał zaczął praktykować po śmierci czwórki swoich dzieci. Prawdopodobnie w ten sposób radził sobie z bolesną stratą.
Kołek w serce
Innym zaskakującym zwyczajem pogrzebowym w Anglii były pochówki samobójców na rozstaju dróg. W dawnych czasach aż do epoki wiktoriańskiej odebranie sobie życia było w świetle brytyjskiego prawa ciężkim przestępstwem. Za karę osoby takie grzebano bez ceremonii religijnej obok zwykłych kryminalistów, czyli na rozdrożach, na ziemi niekonsekrowanej. Natomiast majątek samobójcy był konfiskowany przez monarchę.
Bardzo często pochówkowi towarzyszył szereg rytuałów, których celem było zbezczeszczenie zwłok. Nieraz nagie ciała samobójców przywiązywano do wozów i wleczono za miasto. Tam na rozwidleniu dróg odcinano głowę i umieszczano ją między nogami grzebanego. W serce wbijano kołek. Zwłoki układano twarzą do dołu. Niektórych chowano pod stertą kamieni. Dlaczego akurat rozstaje wybierano jako miejsce pochówku przestępców i samobójców? Może dlatego, że tam też często dokonywano egzekucji skazanych. Wierzono, że duch pochowanego, który powstanie z grobu, by mścić się na żywych, nigdzie nie dotrze zdezorientowany, którą z czterech dróg wybrać.
Jednym z ostatnich samobójców pochowanych na rozdrożach był Abel Griffiths, 22-letni student prawa, który zabił się, wcześniej mordując własnego ojca. Podobno tłum zebrany pewnego czerwcowego dnia 1823 roku na rozwidleniu dróg, by obejrzeć pogrzeb ojcobójcy, uniemożliwił przejazd karocy, w której podróżował król Jerzy IV Hanowerski. Według anegdoty monarcha, rozzłoszczony koniecznością czekania, postanowił zakazać grzebania zmarłych na rozdrożach. Tak powołano do życia, jeszcze w tym samym roku, Akt o Pochówku Samobójców (Burial of Suicide Act), który zezwalał na grzebanie tych, którzy odebrali sobie życie, na cmentarzach.
Powietrzne pogrzeby
W jeszcze bardziej nietypowym miejscu grzebano zmarłych w Iranie. Wyznawcy zaratusztrianizmu wznosili tzw. wieże milczenia, na szczycie których pozostawiali zwłoki na żer drapieżnych ptaków. Wierzono, że demony opanowują martwe ciała, dlatego te skażą wszystko, czego się dotkną. By uniknąć ich kontaktu z ziemią, zwłoki zostawiano na spłaszczonym dachu budowli. W zewnętrznym kręgu leżeli mężczyźni, w środku kobiety i dzieci.
Po roku po zmarłym pozostawały już tylko kości, które wrzucano do wnętrza wieży, gdzie przysypane wapnem szybciej ulegały rozkładowi. Wieże milczenia funkcjonowały jeszcze w XX wieku. W latach siedemdziesiątych zamknięto dwie ostatnie w irańskich miastach Jazd i Kerman. Do dziś tradycja kontynuowana jest pośród hinduskich wyznawców zaratusztrianizmu nazywanych parsami.
Pokarmem sępów stają się także zmarli w Tybecie. Tzw. powietrzne pogrzeby były tu zawsze kultywowane z powodów czysto praktycznych. Wyżyna Tybetańska pokryta jest bardzo płytką warstwą ziemi, w której trudno byłoby wykopać dół na grób. Kremacje też nie miały szans się rozpowszechnić ze względu na niską dostępność drewna na rozpałkę. Zwłoki pozostawiane są w specjalnie przeznaczonych do tego odosobnionych miejscach, np. przy Pustelni Pabonka koło miasta Lhasa.
Obsługujący je grabarze rozkładają nagie ciała w trawie, robią wiele nacięć i pozostawiają drapieżnym ptakom na pożarcie. Następnie kości rozdrabnia się na miazgę i podaje jako pokarm wronom i jastrzębiom. Swojego czasu komunistyczne władze wprowadziły zakaz powietrznych pogrzebów. Dziś rytuał jest dozwolony, ale i tak liczba takich pochówków maleje. Wpływ mają na to restrykcje prawne, które zabraniają praktykowania zwyczaju blisko skupisk miejskich. Problemem jest ponadto zbyt skąpa populacja sępów w rejonach wiejskich.
Palone żywcem
Najbardziej szokującym i zarazem przerażającym zwyczajem pogrzebowym była hinduska tradycja o nazwie sati. Gdy umierał mąż, wdowa po nim była żywcem palona na stosie pogrzebowym wraz z jego zwłokami. Niektóre kobiety dobrowolnie poddawały się spaleniu, inne trzeba było odurzać opium i związywać, by nie uciekły z palącego się stosu. Nie wiadomo jak bardzo popularna była ta praktyka pogrzebowa. Jedynie przez krótki czas na terenie Bengalu prowadzono zapis dokonanych obrzędów sati. W latach od 1815 do 1828 miało być 8135 takich przypadków.
Kilka razy wprowadzano różne regulacje, by ukrócić proceder. Tak było m.in. w 1987 roku po głośnym spaleniu na stosie Hinduski Roop Kanwar. Dziewczyna została wdową w wieku 18 lat, zaledwie 8 miesięcy po ślubie. Wraz z mężem nie mieli jeszcze dzieci. Na ceremonię upamiętniającą śmierć dziewczyny kilka dni po spaleniu przybyło 50 tysięcy ludzi. Jej przypadek odbił się głośnym echem w całym kraju. Niektórzy świadkowie twierdzili, że kobieta nie poddała się sati dobrowolnie. Miała ukryć się w stodole, lecz rodzina zmarłego męża odnalazła ją, dotkliwie pobiła i siłą zaciągnęła na stos.
Podobno Roop Kanwar wrzucono na ciało męża i przyciśnięto wielkimi kłodami drewna, by nie mogła się poruszyć. Rodzina zmarłego uważała, że sati przyniesie im zaszczyty. Po tym incydencie powołano do życia prawo, które stanowiło, że nielegalne jest nie tylko aktywne uczestnictwo, ale nawet bycie świadkiem oraz gloryfikowanie ofiar obrzędu. Za to ostatnie groziło od roku do 7 lat więzienia. Za przymuszanie kobiet do sati nawet kara śmierci. Mimo tak surowych przepisów do dziś mają miejsce sporadyczne przypadki kultywowania tej okrutnej tradycji. Ostatni raz na stosie wraz ze zmarłym mężem spłonęła 75-letnia kobieta w 2008 roku.
Żałobna amputacja
Ponuremu rytuałowi poddawały się, i to jeszcze do niedawna, kobiety z Nowej Gwinei należące do plemienia Dani. Po śmierci członka rodziny odcinały sobie palec. W ten sposób przeżywały ból po stracie bliskiej osoby w sposób fizyczny. Miało to również chronić je przed złymi duchami. Proces amputacji przebiegał w dwóch etapach. Najpierw bardzo mocno podwiązywano palec w połowie jego długości. Po półgodzinie palec stawał się odrętwiały, co miało redukować ból podczas odcinania go. Dziś obyczaj jest zabroniony, ale żyją jeszcze stare członkinie plemienia, którym u dłoni brakuje większości palców.
Z kolei do czasów współczesnych przetrwał inny, równie lub jeszcze bardziej kontrowersyjny zwyczaj pogrzebowy. Jest nim endokanibalizm, czyli odmiana kanibalizmu polegająca na konsumpcji członków własnej społeczności, również zmarłych. Kultywuje go plemię Janomamów, które zamieszkuje lasy Amazonii w Brazylii i Wenezueli. Zmarły członek plemienia owijany jest liśćmi i wynoszony do dżungli, gdzie staje się prawdziwą ucztą dla różnego rodzaju insektów. Po 45 dniach szkielet przenoszony jest z powrotem do osady, gdzie kości poddaje się kremacji. Następnie prochy zmarłego miesza się z zupą z bananów. Tak przyrządzoną strawę spożywa cała społeczność osady. Rytuał powtarzany jest co roku, aż skończy się zapas prochów.
Pogrzebowy kanibalizm uprawiały kiedyś także ludy z plemienia Fore zamieszkujące Nową Gwineę. Dla nich zwyczaj okazał się tragiczny w skutkach. Spożywając mózgi zmarłych członków społeczności ludność Fore zarażała się chorobą kuru. Jest to schorzenie układu nerwowego, nazywane popularnie „śmiejącą się śmiercią”, gdyż jednym z symptomów są wybuchy śmiechu. W latach pięćdziesiątych epidemia kuru pochłaniała rocznie 200 ofiar z plemienia. Na skutek zaniechania kanibalizmu pogrzebowego, od 2010 roku nie odnotowano żadnego zgonu z powodu choroby kuru.
Tańczący ze zwłokami
Dziwacznym obyczajem pogrzebowym jest tzw. famadihana. Kultywuje się ją na Madagaskarze głównie pośród społeczności Malgaszy. Ta autochtoniczna ludność wyspy liczy 20 milionów ludzi, co oznacza, że hamadihana jest tam bardzo popularna. Zwyczaj polega na regularnej ekshumacji zmarłych. Szczątki owija się w nowy całun i rytualnie obnosi po okolicy. Zwłoki niosą zwykle kobiety nad swoimi głowami.
Obrządek powtarzany jest co siedem lat. Na ceremonię zjeżdża się rodzina i przyjaciele z całego kraju. Niekiedy uroczystość trwa nawet tydzień. Zmarłemu pokazuje się, co zmieniło się w otoczeniu i opowiada o nowych wydarzeniach. Przed ponownym złożeniem w grobie kobiety tańczą ze zwłokami wokół krypty, a mężczyźni je podrzucają. Malgasze wierzą, że poprzez ceremonię famadihany sprawują opiekę nad szczątkami zmarłych, a ci odwdzięczają się im zsyłając na nich dobrobyt i szczęście.
Emilia Sadaj
Reklama