W sobotni poranek siedziałem przy biurku czytając książkę. Spojrzałem w okno. W budynku naprzeciwko z komina wydobywał się delikatny, biały dym. W jednej chwili przyszły mi na myśl chłodne dni, kiedy mieszkanie jest ogrzewane i robi się przytulnie. „Ale zaraz!” – ocknąłem się – „przecież dziś zapowiada się całkiem ciepły dzień!”. Wróciłem do czytania. Nie minęło kilka minut, kiedy podniosłem znów wzrok i ku mojemu przerażeniu z okien tego mieszkania wydobywały się gęste, czarne kłęby dymu. Słychać już było sygnały nadjeżdżających jednostek strażackich. Pożar! Na moich oczach rozgrywał się dramat! Popłoch ludzi, strażacy bardzo odważnie i profesjonalnie podejmujący akcję ratunkową. Nie minęła godzina i było po wszystkim. Tylko wdzierający się wszędzie swąd spalenizny przypominał o nieszczęściu, które się właśnie wydarzyło. Poczułem smutek, który towarzyszył mi długo. Pomyślałem o ludziach, których choć wprawdzie bezpośrednio nie znałem, a których dotknęła właśnie ta straszna tragedia. Stracili swój bezpieczny kąt, dach nad głową i zapewne wiele dorobku życia. Kolejny raz uświadomiłem sobie kruchość i przemijalność życia na ziemi. Dziś jest, jutro go już nie ma. Dzisiaj mam, jutro nie. Wieczorem popatrzałem przez okno. Przede mną ciemne, zabite wiórowymi płytami okna mieszkań, w których jeszcze tego rana świeciły się światła, przypominające o toczącym się życiu mieszkańców. Nie tylko oni stracili coś tego dnia. Ja także. Straciłem sąsiadów, dzięki którym życie było radośniejsze. Bo było!
Przypomniało mi się kazanie, które wiele lat temu słyszałem, kiedy jako licealista brałem udział w niedzielnej mszy w którymś z kościołów w Krakowie. Utkwiło mi mocno w pamięci. Ksiądz mówił o słabych konstrukcjach współcześnie budowanych domów. O „domach, które są jak pudełka zapałek”, szybko się je buduje, jednak łatwo je zburzyć i zniszczyć. Przeciwstawiał je solidnym budowlom i mówił o potrzebie mocnego, osadzonego na mocnych fundamentach człowieczeństwa oraz o relacjach, które jeśli są silne, to żadna burza, ogień, woda i w ogóle żaden żywioł ich nie zniszczą. Przetrwają poza grób. Te myśli wróciły nie tylko w kontekście sąsiedzkiego nieszczęścia, ale także w klimacie początku jesieni. Liście na drzewach nabierają złotych barw, a następnie opadają, pozostawiając drzewa gołymi na czas nadchodzącej zimy. Jest jednak nadzieja, że jeśli tylko nie zmarzną lub nie dotknie ich jakaś choroba, na wiosnę znów się zazielenią, eksplodując świeżością nowego życia. Tak samo jest z człowiekiem. W jesieni życia opada powoli i umiera, ale może po sobie zostawić kontynuację życia na ziemi. Liście choć będą znów na wiosnę, nie będą tymi samymi, co rok wcześniej, będą jednak na tym samym drzewie, niejako kontynuacją życia wcześniejszych. I nie może to być powodem do melancholii! To rzeczywistość, którą trzeba przyjąć i zaakceptować. Wszak nie da się przed nią uciec, ani jej zmienić!
Życie jest darem. Doświadczam tego coraz bardziej i wyraźniej. Nikt przecież sam sobie życia nie daje. Ten dar się otrzymuje. Dzięki Bogu, który jest u początku i dzięki rodzicom, którzy ten dar przekazują. W pewnym momencie człowiek dojrzewa do tego, że życie nie tylko jest darem, ale też zadaniem. Trzeba je przeżyć. I to jak najpełniej. Nieszczęśliwi bardzo są ci, którym nie pozwolono tego daru ani przyjąć, ani zrealizować, bo na przykład na skutek aborcji w ogóle nie wydali pierwszego krzyku na ziemi. Kto jednak dostąpił tego przywileju, by żyć, musi wiedzieć, że tu na ziemi czas się kiedyś skończy, dlatego trzeba go przeżyć jak najlepiej. Dobrze jest, gdy jest się od kogo uczyć sztuki życia. Kiedy dobrymi nauczycielami i wychowawcami są rodzice i w ogóle środowisko rodzinne. Gorzej, gdy go brakuje. Jest szkoła, są inni. Człowiekowi potrzebni są też ludzie, których określa się mianem mistrzów. Jest dziś na nich ogromny deficyt. Szczęśliwym jest ten, kto może wzrastać i uczyć się przy boku mistrzów. Patrzę na półki z książkami pokoju, których zawsze miałem wiele. Zauważam, że w księgozbiorze są prawie kompletne tytuły niektórych mistrzów literatury, filozofów czy teologów. Nie da się przerobić wszystkiego, zgłębić całej wiedzy. Czasu zabraknie. Dlatego kiedy człowiek zaczyna uczyć się od kilku, albo nawet od jednego, jest szansa, że kiedyś sam stanie się mistrzem i przewodnikiem dla innych. Po co? Żeby przede wszystkim pokazywać im, jak przeżyć życie, aby było spełnione. I jak nie stracić ani czasu, ani okazji do tego, by coś osiągnąć. Pan Bóg obdarzył nas talentami i chce, żebyśmy je w życiu pomnożyli, wydając owoce dobra. Świat materialny jest kruchy i ulotny, ale człowiek jest kimś, kto może stać się solidnym, zostawiając coś po sobie. I tego bardzo potrzeba.
Dzisiaj ujawnia się wiele sytuacji, w których brakuje ludziom właściwego rozeznania, podstawowej wiedzy, umiejętności komunikacji. Brakuje też zdolności i chęci do twórczych przemyśleń. Za to często każda polemika, różnica zdań i poglądów, traktowane są jak atak, kończąc się kłótnią bądź brakiem pokoju. Ile pokory trzeba, aby przyznać się czasami do braku wiedzy na jakiś temat lub do tego, że ktoś inny ma rację! Czy zatem dzisiaj mistrzowie mieliby siłę przebicia? Czy ich nauki pozwoliłyby ludziom kształtować swoje życie? A może hejt w mediach społecznościowych zgasiłby to ich nauczanie wcześniej jeszcze niż miałoby szansę wybrzmieć? Wydaje mi się, że dla wielu chrześcijan nawet Ewangelia przestała być autorytetem, a Pan Jezus Mistrzem. Bo oni i tak wiedzą lepiej. Warto spróbować budować na mocnym i trwałym fundamencie gmach, który na długo przetrwa. O pożar nietrudno. Jedna chwila i można stracić wszystko.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
Reklama