Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
sobota, 28 września 2024 18:26
Reklama KD Market
Reklama

Ostateczny upadek debat

Jeśli odczuwacie niesmak po półtoragodzinnym telewizyjnym starciu Donalda Trumpa i Joe Bidena, nie jesteście osamotnieni. Telewizyjne debaty transmitowane na cały kraj mają już 60-letnią historię. Historyczne starcie Richarda Nixona z Johnem F. Kennedym przesądziło zdaniem wielu o wyniku wyborów w 1960 r. Nixon miał powody, aby uważać się za faworyta, ponieważ uczestniczył wcześniej w wielu debatach radiowych i miał otrzaskanie w sprawach zagranicznych. Ale – jak się okazało – telewizja to zupełnie inne medium niż radio. Tu widz ma okazję oceniać nie tylko płynność, precyzję i merytoryczność wypowiedzi, czy szybkość werbalnych ripost. Wyborcy przed ekranem zwracają uwagę także na aparycję i mowę ciała kandydatów. I tu Nixon popełnił kilka karygodnych błędów. Odmówił nałożenia telewizyjnego makeupu, przez to był bardziej blady od Kennedy’ego, a do tego pod koniec debaty wyraźnie się pocił. Kolor jego garnituru wtapiał go w tło czarno-białego przekazu. Jego oponent w ciemnym ubraniu wyglądał i młodziej, i świeżej. O tym, jakie miało to znaczenie niech świadczy fakt, że w opinii telewidzów zdecydowanie wygrał Kennedy, a zdaniem tych, którzy słuchali debaty w radio – Nixon. Ale widzów było więcej – debatę obejrzało 66 milionów Amerykanów w kraju, który zamieszkiwało wówczas 179 milionów ludzi. Po tej konfrontacji JFK objął prowadzenie w sondażach, którego nigdy nie oddał, mimo że to jego republikański rywal wygrał dwie kolejne debaty, a ostatnia, czwarta z rzędu, zakończyła się remisowo. Nie było jeszcze wówczas spin-doktorów w dzisiejszym rozumieniu tego słowa, ale doradcy Nixona próbowali naprawić błędy wizerunkowe z pierwszej debaty. Za późno. Jak mówi przysłowie – nie ma drugiej szansy na zrobienie pierwszego wrażenia. Wpływ, jaki wywarły telewizyjne starcia Nixon-Kennedy na wynik wyborczy, okazał się tak duży, że eksperci od kampanii obu partii nie podjęli ryzyka organizowania prezydenckich debat aż do kampanii z 1976 roku. Telewizyjne starcia organizowano jedynie na szczeblu prawyborczym. Obserwowałem debaty prezydenckie od 1988 roku, czyli od telewizyjnych potyczek George’a H. W. Busha (ojca) z Michaelem Dukakisem. Pamiętam starcia z 1992 roku, kiedy do dyskusji zaproszono kandydata trzeciej partii, Rossa Perota, który próbował stawić czoło Billowi Clintonowi i George’owi Bushowi. I wszystkie późniejsze. Starannie wyreżyserowane, z kandydatami wyuczonymi swoich ról przez spindoktorów i specjalistów od telewizyjnego przekazu. Kandydatów oceniano i krytykowano za najdrobniejsze gesty – ukradkowe spoglądanie na zegarek, chwile rozproszenia uwagi, nerwowe reakcje, emocje lub ich brak przy odpowiedziach na trudne pytania. Za wszystko, co mogło odwrócić uwagę od głównego dyskursu i postawić jednego z kandydatów w negatywnym świetle. Tym razem okazuje się to niemożliwe, bo rzeczowej dyskusji po prostu nie ma. Jeśli komuś podobała się ostatnia prezydencka debata, to proszę wskazać choć jeden problem dręczący dziś Amerykę, który kandydaci omówili dokładnie, przedstawiając przy tym precyzyjnie swoje stanowisko. Byłoby trudno, nieprawdaż? Witam w klubie rozczarowanych, który niestety nie będzie miał ekskluzywnego charakteru, bo zapisać się doń mogłyby miliony wyborców. Z tej konfrontacji pozostanie w pamięci jedynie wspomnienie chaosu, wzajemnych inwektyw i oskarżeń oraz przerywanych kilkadziesiąt razy w ciągu zaledwie 90 minut debaty wystąpień oponenta. I oczywiście solidny kac spindoktorów i ekspertów od kampanii, którzy będą się teraz starać opatrywać otrzymane wizerunkowe rany. Po szlachetnej idei publicznej konfrontacji poglądów, dzięki którym wyborca mógłby dokonać mądrzejszego wyboru, nie pozostało śladu. Trudno się zresztą dziwić – to, co się stało w Cleveland odzwierciedla obecny poziom politycznego dyskursu. W dzisiejszych czasach telewizyjne debaty nie są w stanie przekonać większości wyborców do konkretnego kandydata. Choć dla większości badanych są one ważną częścią kampanii, tylko co dziesiąty Amerykanin deklaruje, że mogą mieć decydujący wpływ na jego ostateczną decyzję. Rzecz w tym, że to właśnie ta grupa osób może przesądzić o wyniku wyborów, gdy przewaga kandydatów w sondażach mieści się w granicach błędu statystycznego. To co zobaczyliśmy we wtorek na pewno nie ułatwi jednak podjęcia decyzji w oparciu o kryteria merytoryczne. Wróćmy do historii. Pramatką wszystkich prezydenckich debat, nie było starcie Nixon-Kennedy z 1960 r., ale telewizyjna dyskusja dwóch kobiet – byłej Pierwszej Damy Eleanor Roosevelt i senator Margaret Chase Smith, które w 1956 roku podjęły się ról surogatek męskich kandydatów –  odpowiednio Adlaia Stephensona i Dwighta Eisenhowera. Obie panie pojawiły się przed kamerami programu „Face the Nation” na dwa dni przed wyborami i merytorycznie ze sobą porozmawiały. Emocji było sporo, bo panie nie podały sobie rąk po programie. Ale to była rzeczowa rozmowa. Fragmenty tej debaty można obejrzeć na YouTube, warto zajrzeć, aby zobaczyć jak wyglądało wówczas prezentowanie swoich poglądów. A co by było, gdyby w tym kandydatów na prezydenta zastąpiły ich małżonki? Na pewno byłoby ciekawiej. A być może nawet merytoryczniej. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

First 2020 Presidential Debate watch party in Miami, USA - 29 Sep 2020

First 2020 Presidential Debate watch party in Miami, USA - 29 Sep 2020

Św. Hieronim na obrazie Giovanniego Belliniego fot. Wikipedia

Św. Hieronim na obrazie Giovanniego Belliniego fot. Wikipedia

stethoscope-2617700_1280

stethoscope-2617700_1280


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama