Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 1 października 2024 19:29
Reklama KD Market
Reklama

O demokracji, śmierci i chwiejnej równowadze

W systemach demokratycznych przyzwyczailiśmy się do kadencyjności. Osoby publiczne są wybierane na swoje stanowiska na czas określony.  Przychodzą i odchodzą. Jak są kompetentne są wybierane na kolejne kadencje. Ale te też mają swój wyznaczony termin. Jednak gdy w USA umiera członek Sądu Najwyższego sprawy przybierają zupełnie inny obrót. W systemie trójpodziału władzy w Stanach Zjednoczonych Sąd Najwyższy umocowany jest zupełnie inaczej niż pozostałe dwie gałęzie władzy. Jego konstytucyjnym zadaniem jest kontrola zgodności z konstytucją działań władzy ustawodawczej i wykonawczej. Swoimi orzeczeniami potrafił wpływać zarówno na życie polityczne, jak i obyczajowość. O składzie gremium decydującego często o losach milionów ludzi i o kierunku w jakim podążać będzie cały kraj nie decydują jednak  bezpośrednio wyborcy. Robią to politycy – prezydent i Senat, zgodnie z regułą check and balances. Dlatego tak ważne jest to w jakim momencie zwalnia się miejsce w 9-osobowym gremium. Czyli – mówiąc brutalnie – kiedy umiera członek dotychczasowego składu. Kandydata do SN wskazuje bowiem prezydent, zatwierdza w głosowaniu Senat a sędziowie Sądu Najwyższego są mianowani dożywotnio. Wybór przez polityków niejako z definicji ma swój kontekst ideologiczny. Nie przypadkiem osoby nominowane przez prezydenta republikanina mają zwykle konserwatywne poglądy, a przez demokratę – liberalne, co odbija się także na ich linii orzecznictwa. Skład Sądu Najwyższego zależy więc od tego, który z prezydentów i jak często ma za swojej kadencji okazję do nominowania nowego członka 9-osobowego gremium i jaką opcję reprezentował zmarły poprzednik. Można się dziwić temu rozwiązaniu, bo większość sędziów SN umiera na swoich stanowiskach, nie rezygnując z orzecznictwa z powodu podeszłego wieku, ale system ten sprawdza się od ponad 200 lat z okładem. O tym, że Sąd Najwyższy potrafił zmieniać i kształtować historię i obyczajowość w Stanów Zjednoczonych na długie lata też nie trzeba nikogo przekonywać.  Wymieńmy choćby najważniejsze przykłady. Wyrok w sprawie  Brown v. Board of Education z 1954 r. otworzył drogę do zniesienia segregacji rasowej w szkołach. W 1973 r. w słynnej sprawie Roe v. Wade, 410 U.S. 113, Sąd Najwyższy uznał prawo kobiet do aborcji na życzenie i ta wykładnia, mimo prób ograniczenia skutków powyższej decyzji, utrzymuje się do dziś. W 2000 roku o zwycięstwie wyborczym republikanina George’a Busha też zadecydował Sąd Najwyższy, który zablokował możliwość ponownego przeliczenia głosów, czym de facto przyznał mu głosy elektorskie z Florydy. Ci, którzy mieszkali wówczas w USA pamiętają spór o część kart wyborczych, które  uznano za wadliwe i nie uwzględniono ich przy liczeniu. Wiceprezydent Al Gore musiał przełknąć gorycz porażki, mimo że wygrał w głosowaniu powszechnym – w całym kraju zebrał więcej głosów od rywala. A w 2015 roku decyzja w sprawie Obergefell v. Hodges otworzyła drogę do uznawania małżeństw osób tej samej płci we wszystkich 50 stanach.  Jeśli pojmiemy wagę powyższych orzeczeń, zrozumiemy dlatego śmierć Ruth Bader Ginsburg, najstarszej sędzi o liberalnych poglądach w czasie trwania kadencji prezydenta-republikanina oznacza poważne komplikacje w życiu politycznym. Przed jej odejściem przewaga konserwatywnych sędziów nad liberalnymi wynosiła 5:4, choć w niektórych orzeczeniach sam prezes John Roberts (nominowany przez George’a W. Busha) potrafił przechodzić na stronę liberałów. Teraz ten stan chwiejnej równowagi ulega zakłóceniu i szala przechyla się na stronę konserwatystów. Historia pokazuje, że odejście sędziego Sądu Najwyższego w roku wyborczym to przepis na spore perturbacje. W 2016 roku,  ostatnim w drugiej kadencji prezydentury Baracka Obamy, zmarł konserwatywny sędzia Antonin Scalia. Mimo że urzędujący prezydent wyznaczył swojego kandydata (Merricka Garlanda) republikanom udało się zablokować tę nominację poprzez prosty zabieg – odmowę przesłuchania kandydata. Następcą Scalii został ostatecznie konserwatysta Neil Gorsuch, mianowany w pierwszych dniach prezydentury Donalda Trumpa. Niewykluczone, że demokraci zechcą się teraz odpłacić republikanom pięknym za nadobne, licząc na listopadowe zwycięstwo Joe Bidena. Wówczas to, przy skutecznej obstrukcji w Senacie, nowego i zapewne liberalnego kandydata wskazałby demokrata. Ale nie wolno zapominać, że w izbie wyższej Kongresu przewagę mają republikanie i to od nich zależeć będzie, czy podtrzymany zostanie standard, że wakat zwolniony w roku wyborczym powinien wypełnić już nowy prezydent.  Amerykańska demokracja staje więc przed kolejnym egzaminem. Pewnie wszystko odbędzie się zgodnie z zapisami Konstytucji, ale  biorąc pod uwagę obecny poziom publicznego dyskursu i polaryzację życia politycznego trudno jednak będzie liczyć na elegancję rozwiązań. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama