Niech ułoży wiersz o cybereotyce! Żeby tam było najwyżej sześć linijek, a w nich o miłości i o zdradzie, o muzyce, o Murzynach, o wyższych sferach, o nieszczęściu, o kazirodztwie, do rymu i żeby wszystkie słowa były tylko na literę C! – takie żądanie przedstawił Klapaucjusz, bohater „Cyberiady” Stanisława Lema Elektrybałtowi – czyli skonstruowanej przez Trurla maszyny do pisania poezji.
To zlecenie złożone na łamach książki będącej genialnym żartem z literatury science-fiction przyszło mi na myśl, gdy przeczytałem o ogłoszonych przez Amerykańską Akademię Filmową nowych zasadach oceny filmów nominowanych do Oscara. Gdy za kilka lat standardy wejdą w życie, producenci, scenarzyści i reżyserzy będą musieli tworzyć swoje utwory dopasowując do siebie mozaiki wymogów o podobnym stopniu skomplikowania. Filmy będą oceniane przede wszystkim pod kątem różnorodności wszelakiej – od rasowej poprzez etniczną, seksualną po płciową. Wszystko w odpowiednich, ściśle zdefiniowanych proporcjach. Akademia opublikowała cztery standardy, którymi kierować się będzie przy nominacjach. Aby w ogóle zostać wziętym pod uwagę, trzeba spełnić połowę z nich. Dotyczą one zarówno tematyki, jak i obsady filmów, wspierania młodych twórców i stażów dla przedstawicieli mniejszości oraz osób niepełnosprawnych, czy zasad zatrudniania personelu pracującego z drugiej strony kamer. Pojawiły się nawet procentowe kwoty.
Szczerze mówiąc, współczuję tym, którzy od razu po ogłoszeniu nowych zasad zaczęli udowadniać, że ogłoszone kryteria będzie można spełnić niezwykle łatwo. I tym, którzy już zaczęli sprawdzać, ilu dotychczasowych laureatów kwalifikowałoby się (lub nie) do nagrody z zastosowaniem nowych standardów. Zupełnie nie o to chodzi. Pytanie, jakie trzeba zadać, brzmi: czy ustanowienie wstępnych kryteriów nie jest formą ograniczenia wolności twórców? Wiem, wiem, w Hollywood chodzi przede wszystkim o pieniądze, ale czasem można poudawać, że zasady też się liczą.
To prawda: cel jest szczytny. Nowe standardy mają służyć poszanowaniu praw mniejszości w przemyśle filmowym. A z tymi jest ponoć krucho, bo przecież liczące 8000 członków grono Akademii to w 81 proc. osoby rasy białej i w 67 proc. mężczyźni, głosujący przede wszystkim na samych siebie lub sobie podobnych. Jest oczywiście w tym wiele przesady, bo Hollywood mimo dominacji białych facetów przynajmniej od czasów wojny w Wietnamie uchodzi za siedlisko postępu, liberalizmu i poprawności politycznej. Nawet gdy głosuje na swoich. Oscary od kiedy pamiętam nigdy nie były wolne od obyczajowych wpływów, przeróżnych mód, politycznych sympatii i antypatii. Pamiętacie publiczne porównywanie postaci Imperatora z drugiej trylogii „Gwiezdnych wojen” do George’a W. Busha? Ja owszem. Wydawało się, że hasztag „#OscarsSoWhite” sprzed pięciu lat spotkał się z ogromnym rezonansem społecznym i wstrząsnął tym środowiskiem i jeszcze bardziej uczulił na kwestie różnorodności. I że to wystarczy. Ale jak widać nie do końca.
Prywatnie jestem przeciwnikiem jakichkolwiek kwot i ograniczeń w kulturze, a w filmie w szczególności. O tym, że posunięta do granic absurdu polityczna poprawność uniemożliwia konstruktywny dialog pisałem w tym miejscu nie raz. Nawet jeśli podobała mi się rola Morgana Freemana w ekranizacji Robin Hooda z 1991 roku (Robin Hood: Prince of Thieves), to uważam, że z historycznego punktu widzenia wprowadzenie czarnoskórego aktora do filmu o średniowiecznej Anglii było mocno naciągane. A takich przykładów można podać bez liku. Mógłbym kontynuować dalszą dyskusję o sensie wprowadzania standardów zaczynając od słów „Jestem tolerancyjny, ale…”, tylko że w obecnej atmosferze żaden rzeczowy dyskurs nie jest po prostu możliwy. Przekonali się o tym sławniejsi ode mnie, którzy ośmielili się mieć inne zdanie od Akademii. Aktorka Kirstie Alley została odsądzona od czci i wiary i musiała gęsto tłumaczyć, że też jest za różnorodnością. Bestsellerowy pisarz Stephen King, notabene członek Akademii z uprawnieniami do głosowania w kategorii „Najlepszy film”, także ośmielił się napisać, że nigdy nie uważał różnorodności jako kryterium oceny wartości artystycznej. I też musiał tłumaczyć, że nie jest przysłowiowym wielbłądem. Nie podzielam apokaliptycznej wizji cenzurowania kina, ale tu chodzi o zasadę: zostawić sztukę filmową w spokoju. W przeciwnym przypadku będziemy układać mozaiki z politycznej poprawności.
Elektrybałtowi Lema się udało. Jego wiersz spełnił nie tylko formalne założenia wyjściowe, ale także wczuł się proroczo (książkę powstała ponad pół wieku temu) w dzisiejsze wymogi Hollywood:
„Cyprian cyberotoman, cynik, ceniąc czule
Czarnej córy cesarskiej cud ciemnego ciała,
Ciągle cytrą czarował. Czerwieniała cała,
Cicha, co-dzień czekała, cierpiała, czuwała…
…Cyprian ciotkę całuje, cisnąwszy czarnulę!!”
Pozostaje tylko trzymać kciuki za filmowców z Los Angeles, aby utrzymali przynajmniej porównywalny poziom. Choć Lem to fantastyka. Hollywood to rzeczywistość, która jeszcze niejednym nas zaskoczy.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama