Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 22:58
Reklama KD Market

Jeszcze miasta nie umarły

Mieszkańcy wielkich miast masowo wyprowadzają się z dzielnic centralnych. Przenoszą się na pobliskie przedmieścia, albo zgoła jeszcze dalej – poza zasięg dużych aglomeracji. To zjawisko towarzyszące pandemii i wzrostowi niepokojów społecznych dało mediom asumpt do ogłaszania końca wielkości takich miast jak Nowy Jork, Chicago, czy Boston. Informacje napływające z firm zajmujących się przeprowadzkami i wynajmem samochodów dostawczych wydają się potwierdzać zjawisko „ucieczki” z wielkich aglomeracji. Media też wydają się podtrzymywać podobną narrację. W „Chicago Tribune” natrafiłem na obszerny artykuł o mieszkańcach śródmieścia, dla których ostatnie zamieszki, akty wandalizmu i wzrost przestępczości przepełniły czarę goryczy. Ich relacje przypominają średniowieczne opowieści o ucieczkach z obleganych miast. Ale raczej o ucieczkach zamożnych mieszczan, a nie miejskiego plebsu – mieszkańców Downtown, w  domach których na parterze ulokowano sklepy luksusowych globalnych marek. Twarde dane? Spadek transakcji nieruchomościowych w centrach wielkich miast jak Chicago, czy Nowy Jork o 40-50 proc. W zestawieniu United Van Lines za okres od marca do sierpnia wyprowadzano się masowo z takich stanów jak  New Jersey, Nowy Jork i Connecticut. Z kolei najwięcej nowych lokatorów przyjmowały stany niekoniecznie kojarzone z urbanizacją i wielkomiejskim tłokiem – Vermont, Idaho i Oregon. Apokaliptycznych wizji więc nie brakuje. „New York City is dead forever” – napisał w serwisie LinkedIn James Altucher, człowiek z Wall Street – były szef funduszu hedgingowego, a jego opinię powielili użytkownicy mediów społecznościowych. Nawiasem mówiąc Altucher przeniósł się do… Miami, jakby to ostatnie miejsce było dziś dużo bezpieczniejsze. Z kolei konserwatywny dziennikarz telewizyjny Greg Kelly wypuścił tweeta z obrazem manhattańskiej kolejki chętnych na furgonetki U-Haul. „Exodus z Nowego Jorku. Katastrofalne pogorszenie jakości życia – ludzie mają dość” – napisał, a treść tego „ćwierknięcia” rozprzestrzeniła się po sieci wirusowym – nomen omen – tempie. Nie oni jedni – przestrzeń wirtualna wypełniona jest zdjęciami zabitych płytami sklejki witryn, graffiti z hasłami czy zdjęć z interwencji służb po kolejnych strzelaninach.  Wystarczy do tego dodać informację o wyprowadzce i sami znajdziemy się pod presją: jeśli inni uciekają, to co my tu jeszcze robimy? Rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana. Dziennikarze portalu businessinsider.com, którzy przeszli się pod manhattańskie biuro U-Haul, uwiecznione trzy dni wcześniej w wiralnym wpisie przez Altuchera odkryli, że na siedem osób planujących przeprowadzkę tylko trzy opuszczały Nowy Jork na stałe. Reszta przenosiła się z dzielnicy do dzielnicy. Lato, a w szczególności przełom sierpnia i września to przecież tradycyjnie najintensywniejszy okres zmieniania miejsca zamieszkania – przypomnieli eksperci od rynku nieruchomości. Ale jednocześnie odnotowano skokowy spadek zakupów na Manhattanie, przy porównywalnym wzroście zainteresowania domami na przedmieściach NYC. Nie wierzę w śmierć takich miast jak Nowy Jork, czy Chicago. W metropolii nowojorskiej mieszkałem ponad ćwierć wieku. Choć szybko ukryłem się na zielonym przedmieściu i nie przepadałem za Manhattanem, na którym przyszło mi pracować bite kilkanaście lat, doskonale rozumiem tych, którzy uwielbiali Wielkie Jabłko. Ze wszystkimi jego zaletami i wadami – brudnym i obskurnym metrem, korkami na mostach i tunelach, workami śmieci na ulicach i „gejzerami” – rurami z parą bijącą w niebo z podziemnych instalacji. Ale jednocześnie z teatrami on- i off Broadway, musicalami, muzeami, koncertami w Central Parku, blichtrem Park Ave, atmosferą wielkich pieniędzy w okolicach Wall Street,  a przede wszystkim – z mieszanką narodowości z całego świata. Także z polskim Greenpointem, Ridgewood, czy Boro Park. Tak samo nie dziwiłem się zachwalającym uroki życia w Wietrznym Mieście. Chicago można pokochać tak jak Nowy Jork (a nawet bardziej), mimo że statystycznie należy do najmniej bezpiecznych miejsc w Ameryce. Ludzie nie przyjeżdżają i zostają w wielkich aglomeracjach jedynie z powodów koniunkturalnych. Są i tacy, którzy po prostu nie wyobrażają sobie życia poza miastem. Tu mają znajomych, przyjaciół, rodziny. Przywiązują się do miejsc, sąsiedztwa, kontrolowanej anonimowości, codziennej rutyny. Pomijając więc fakt, że większości mieszkańców (niezależnie od rasy, pochodzenia etnicznego, płci, orientacji itp.) po prostu nie stać na wyprowadzkę w pandemicznych czasach, miasta będą nadal magnesem przyciągającym ludzi przedsiębiorczych i szukających nowych wyzwań. Każda z wielkich amerykańskich metropolii przeżywała swoje wzloty i upadki.  Smutny los Detroit, miasta które istotnie uległo degradacji, jest tu raczej wyjątkiem, a nie regułą.  Nowy Jork, Chicago, czy Boston nigdy nie były liderami w rankingach jakości życia, wyłączając może tych, których stać było na apartamenty z widokiem na manhattański Park Centralny i dolatujących z lotniska JFK śmigłowcem na heliport w Downtown. Ale mają i będą mieć swój własny klimat. Choć na pewno w pamięci mieszkańców historia ich miast będzie się dzieliła na dwie epoki – przed i po pandemii. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama