Chociaż właściwie nie ma dnia, żeby media nie przytłaczały trudnymi informacjami i obrazami, petardując tym samym komentarzami, czasami bardzo nieobiektywnymi i wręcz jadowitymi, uważam, że trzeba na pierwszym miejscu zawsze szukać dobra i o nim mówić. Żyjąc w oku cyklonu wojen kulturowych i rasowych, tak w Europie, w tym ostatnio coraz mocniej w ojczystej Polsce, jak i na ulicach amerykańskich miast, daje się odczuć mocne rozbicie i smutek, za którym stoi pytanie o to, jak długo to będzie trwało i dokąd nas to zaprowadzi. I nie ma co ukrywać, sytuacja jest poważna, a nawet bardzo poważna.
Dziś nie o tym jednak. Tak jak wspomniałem, jestem przekonany, że trzeba dzielić się dobrymi i budującymi obrazami. Bo one także się dzieją i jest ich nie mało. To dzięki nim czujemy dobrą energię, czerpiąc z nich radość i chęć życia. I bynajmniej nie są tanią formą ucieczki od rzeczywistości. Coraz częściej mam potrzebę wyłączenia internetu, odłożenia na bok telefonu, po to, by odpocząć i cieszyć się chwilą. Czuję wtedy, jak wiele zmienia się na lepsze.
Ot, dwa obrazki z mojego powrotu do Stanów Zjednoczonych. Oba zarejestrowane na pokładach samolotów. Lot z Krakowa do Frankfurtu. Prawie komplet pasażerów. Każdy obowiązkowo w maseczce. Jak to zwykle robię, „otwarłem” na urządzeniu elektronicznym brewiarz. Jest poranek, czas modlitwy. Wczytuję się w linijki kolejnych psalmów. W chwili przerwy zerkam na pasażera obok, za przejściem. Nieco młodszy ode mnie mężczyzna. Robi to samo! Modli się psalmami. Na palcu różaniec. „Swój”, pomyślałem z przekonaniem. Poczułem się dobrze, wewnętrznie uspokojony. Pewnie był to ksiądz, choć niekoniecznie. To zresztą nieważne. Połączyła nas modlitwa. A czy na pokładzie nie było więcej takich osób, które poświęciły czas na uwielbienie Boga i modlitwę za siebie i innych? Chociaż nie zamieniliśmy ani jednego słowa, to poczułem jakąś bratnią bliskość. Nawet jeśli był księdzem, mógł przecież w tym czasie robić zupełnie coś innego! Poczułem się bezpieczny, że nie będąc samemu, ktoś niesie mnie także swoją modlitwą, choć być może nawet przez chwilę o tym nie pomyślał.
W ogóle miałem w sobie dużo radości. Nie spodziewałem się, że w czasie pandemii uda mi się tak sprawnie dotrzeć do Polski, spędzić czas z najbliższymi, błogosławiąc dwa związki małżeńskie, w tym jeden własnego brata i wrócić bez przeszkód do miejsca aktualnego życia i pracy. Przyjąłem ten fakt, jak prezent od Kogoś, kto mnie kocha pomimo i chciał tego mojego oddechu wśród swoich, w domu.
Czas lotu przez ocean spędzam czytając książkę i słuchając muzyki. Obok mnie siedzi młody człowiek, lat dwadzieścia kilka. Nie kryjąc się, żegna się znakiem krzyża na starcie i później, kiedy podali posiłek. Robię to samo. Zauważyłem, że poziome ramię krzyża czyni z prawej na lewą stronę, domyślam się, że jest chrześcijaninem „ortodoksyjnym”, czyli prawosławnym. Katolicy żegnają się z lewej na prawą stronę. Zaczynamy rozmowę. Panos (tak ma na imię) pochodzi z rodziny Greków. Urodził się w Stanach Zjednoczonych, część jego rodziny mieszka w Grecji, gdzie spędził dwa miesiące wakacji. Jest inżynierem, a w tym roku ukończył wyższą szkołę grecko-prawosławną. Choć ma dwadzieścia pięć lat, nie wstydzi się wiary. Mówi o niej otwarcie, co więcej pogłębia ją czytając duchowe pouczenia mędrców z Góry Athos. Część naszej rozmowy dotyczy grecko-prawosławnego współczesnego świętego Paisjusza i jego duchowych rad dla człowieka współczesnego. Zważając, że ów święty zmarł zaledwie 26 lat temu, on sam jest rzeczywiście kimś współczesnym. Nie ukrywam, że fascynuje mnie postawa mojego młodego sąsiada z samolotu. Nie tylko zachęca do pogłębiania wiary, ale potwierdza ją żywym przykładem. Panos za rok zamierza się ożenić i założyć rodzinę. Wczoraj przeczytałem na stronie internetowej Grecko-Prawosławnej Metropolii Bostonu, że został mianowany dyrektorem duszpasterstwa młodzieży i młodych dorosłych w swojej metropolii. Z pewnością właściwy człowiek na właściwym miejscu. Także dla niego było przeżyciem nasze ekumeniczne, chrześcijańskie spotkanie i rozmowa w samolocie. Tak po prostu i zwyczajnie. Pan Bóg i wiara były w centrum naszego spotkania.
Dwa spotkania w czasie jednej podróży. Podsumowałem je na fejsbukowym profilu tak: „Taki miałem normalny, błogosławiony powrót. Bo bycie wierzącym w Boga człowiekiem nie znaczy bycie innym, odmiennym, ale jak najbardziej normalnym!”. Coś wydawać by się mogło zwyczajnego, staje się w dzisiejszych czasach czymś nadzwyczajnym. Taki niezwykły dar spotkania ludzi, którzy mają w sobie głębię, inne spojrzenie, duchową świeżość. Piszę o tym, a w tle mam zalew trudnych, pełnych jadu i hejtu informacji, sytuacji, które doprowadzają do konkluzji, którą właśnie przeczytałem w relacji znajomej dziennikarki: „Quo vadis świecie?”, dokąd zmierzasz? I czuję jak bardzo mnie to smuci i rozbija i zabiera pozytywną energię tak bardzo potrzebną do życia.
To dlatego trzeba szukać i odnajdywać „perełki” dobra, zwłaszcza płynące z poznawania i spotykania ludzi, rozmów z nimi, dzielenia się dobrym spojrzeniem i treściami, w których jest nadzieja i pokój. Takich perełek można znaleźć wiele, trzeba tylko uważnie je dostrzegać. Warto też zwrócić uwagę na swój własny przekaz. Czy są w nim treści pozytywne i dobre, czy raczej pełne smutku, narzekania, zniechęcenia, złości i nienawiści?
W oczach dobrych ludzi wypisany jest pokój i jest w nich uśmiech. W oczach ludzi złych, widać agresję, napięcie i chęć walki. Co widzę dziś w swoich oczach?
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
Reklama