Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 1 października 2024 17:30
Reklama KD Market
Reklama

Magia partyjnych konwencji

Najpierw byli demokraci i ich wielki entuzjazm towarzyszący nominowaniu b. wiceprezydenta Joe Bidena na kandydata do Białego Domu. Teraz swoje dni mają republikanie z Donaldem Trumpem na czele. Konwencje głównych amerykańskich ugrupowań politycznych już dawno przestały być nudnymi partyjnymi zjazdami. Tu wszystko ma być atrakcyjne i dopracowane do ostatniego szczegółu. To wielki polityczny show pracujący na korzyść partyjnego nominata do Białego Domu. Miałem okazję obserwować partyjne konwencje w poprzednich cyklach wyborczych, zarówno na żywo, jako akredytowany dziennikarz, jak i w telewizji, uważnie śledzący medialny przekaz. Zawsze uderzał mnie pewien paradoks. Oto z jednej strony miałem do czynienia ze starannie przygotowanymi i wyreżyserowanym spektaklem medialnym. To co się działo na głównej scenie i na konferencjach prasowych było poddane pełnej kontroli. Każdy dzień miał swoją logikę, a wszystkie wydarzenia zmierzały nieuchronnie do wielkiego finału – oficjalnej akceptacji kandydatury na prezydenta przez partyjnego nominata. Nic nie było zdane na przypadek, włącznie z ostatnimi poprawkami tekstów przemówień mówców na teleprompterach. Z drugiej strony,  wydarzenia te odbywały się w atmosferze spontaniczności i entuzjazmu liczonych w tysiącach delegatów  ze wszystkich stanów. Oczywiście w latach przedpandemicznych. Tak było nawet na konwencjach partii, których kandydat mocno tracił w sondażach i miał niewielkie szanse na listopadowe zwycięstwo. Osoby zaludniające stadiony i hale sportowe wynajmowane na czas konwencji reprezentowały wszystkie grupy wiekowe, rasowe, czy etniczne. Zachowania wyglądały jak najbardziej autentycznie, a radość z uczestnictwa w najważniejszym partyjnym święcie, na  niezmąconą. Co więcej wszystkie sporne kwestie dotyczące układu sił wewnątrz partii, o których dyskutowano w mediach przed konwencją wydawały się już rozstrzygnięte. Na zewnątrz, w obszarze dostępnych dla dziennikarzy nie było słychać dyskusji, frakcyjnych połajanek i personalnych sporów. Jeśli pojawiały się jakieś głosy, choć trochę odbiegające od oficjalnej linii służącej interesom głównego kandydata, to traktowano je jak sensację. Na zewnątrz pozostawał obraz politycznego monolitu, powszechnego poparcia i wiary w zwycięstwo. Co w tym samym czasie zamiatano pod dywany pozostawało jedynie przedmiotem spekulacji i plotek. Mimo pozornego blichtru i kontroli medialnego przekazu taka formuła konwencji nie traci na atrakcyjności. Powielana jest także w innych częściach świata, Polski nie wyłączając. W ostatnich, jakże licznych kampaniach wyborczych nad Wisłą, każde z liczących się ugrupowań uznało za punkt honoru zorganizowanie przynajmniej jednej imprezy w amerykańskim stylu. Jak to się przekładało na jakość samych kampanii, to już zupełnie inna sprawa. Ale media – i stare i nowe – pokochały tę formułę ze względu na jej wizualną atrakcyjność. Oglądając przekazy z Charlotte (republikanie), a wcześniej z Milwaukee (demokraci) przeżywam kolejne deja vu. Choć czasy są pandemiczne, co ogranicza rozmach obu imprez, pozostały one tym, co zawsze – uroczystym zakończeniem procesu prawyborczego. W rozgrywanym co cztery lata wyborczym rytuale wbitym na stałe w kalendarze lat przestępnych to ważny przystanek. Po tych imprezach przychodzi czas na ostatnie starcie. Na razie mieliśmy do czynienia z  określeniem pozycji  w blokach startowych. Konwencje się  kończą, a ich efekty mierzone wysokością słupków poparcia prędzej czy później przemijają. Warto o tym pamiętać, bo w listopadzie emocje związane z entuzjastycznymi deklaracjami kandydatów podczas konwencji w Milwaukee i Charlotte definitywnie opadną. Zastąpią je inne emocje. Pamięć ludzka jest zawodna, więc spindoktorzy od kampanii wyborczych w inny sposób nie pozwolą nam zapomnieć o polityce. Po wielkich zjazdach nieuchronnie nadchodzi czas telewizyjnych debat kandydatów. To także będzie wielki telewizyjny show, który w większym stopniu niż konwencje może przesądzić o wyniku listopadowego głosowania. Niejeden polityk wchodził już na debatę jako prezydent, a wychodził z niej  jako przegrany kandydat. Jeśli konwencje uznamy za trzęsienie ziemi rozpoczynające ostatni etap kampanii, to to możemy być pewni, że napięcie będzie teraz tylko rosło. Jak u Hitchcocka. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama