Międzynarodowy terminal na lotnisku Liberty w Newark przypomina widmo. Na sali odlotów zaledwie kilkadziesiąt osób. Puste miejsca, pozamykane na głucho sklepy i restauracje. Cisza, którą co kilkanaście minut przeszywa nagrany głos spikera, przypominający o bezwzględnym obowiązku noszenia maseczek oraz przestrzeganiu zasad stanowych na lotnisku. Atmosfera mocno przygnębiająca. Świadomość, że trwa to już któryś miesiąc, a loty międzynarodowe w mocno ograniczonej liczbie są dopiero wznawiane od niedawna. Wielu podróżnym towarzyszy niepewność, jak to będzie, czy szczęśliwie dolecą do celu, czy będą mogli wrócić. Z dnia na dzień mogą zmienić się przepisy. Jak długo to jeszcze potrwa?
Na pokładzie samolotu mniej więcej 60-70 pasażerów, wśród nich kilka polskich małżeństw z małymi dziećmi. Nie ma problemu z zachowaniem dystansu. Zamaskowani ludzie tworzą zamaskowany, wystraszony świat. Jakoś obco mimo wszystko. Lecimy. Nieco inna sytuacja w Europie. Na lotnisku w Monachium gwarnie. Jak zawsze wielu biznesmenów czeka na przesiadki. Siedzą w restauracjach, jedzą śniadanie, dyskutują. Życie musi jakoś iść do przodu, każdy to wie. W Krakowie na terminalu brakuje oczekujących, dopiero po wyjściu na zewnątrz można spotkać bliskich, ze względu na trwającą pandemię nie są wpuszczani do środka. Jednak jest coś, co zawsze bardzo cieszy. Jest Polska, jest mój dom!
Z roku na rok zmienia się ten dom. Tak jak i cały świat. Tylko domownicy ci sami. Wprawdzie o rok starsi, wciąż dostosowują się do szybko zmieniających się czasów. Szukam w tym domu, w moim domu, swojego miejsca. Wydaje się, że coraz jest z tym trudniej. Zawsze pojawia się pytanie, czy aby nadążyć potrafię za zmianami, dostosować się do nowości. Mimo tego jest coś, co w tym roku postawiło wszystkich do pionu. To tajemniczy wirus, który dyktuje warunki funkcjonowania świata. Oczywiście wciąż wielu jest takich, którzy radzą ignorować sytuację. Nie zwracam na nich uwagi. Za często oko w oko spotykam się z zagrożeniem, które wprost dotknęło i dotyka innych. Jestem z tych, którym rozum nakazuje podporzadkowanie się powadze sytuacji. W imię dobra innych i samego siebie. Patrzę głębiej na mój polski dom, w którym jakby coraz mniej Boga i wartości, w których zostałem wychowany. Bardzo mnie to smuci. Gdyż jest to też czymś, co izoluje i bardzo oddala od siebie ludzi. Jest tak wiele różnic, przytykania sobie nawzajem, podziałów politycznych i ideologicznych. Czuję, jak bardzo świat i mój polski dom, będący cząstką owej „globalnej wioski”, zaczyna przypominać zbiór wolno istniejących jednostek, pomiędzy którymi jakby coraz mniej więzi. Ten problem dotyka wielu ogniw życia społecznego, także życia wiary w Kościele, moim, rzymskokatolickim. I rodzi się pytanie, czego jeszcze potrzeba, by być znowu razem, by była jedność, wzajemny szacunek, respekt, miłość?
Czasami wydaje mi się, że mam już dość mówienia o konieczności otwartości na siebie. Bo to jakby rzucanie grochem o ścianę. I tak każdy wie najlepiej. Jak zatem tłumaczyć sobie i innym znaczenie ewangelicznego przykazania miłości? Czy rzeczywiście potrzeba dopiero sytuacji, by jak Człowiek z Ewangelii, leżący przy drodze, skopany przez innych, który bardziej niż bólu doświadcza ludzkiej obojętności? I nie znajdując pomocy, otrzymuje ją dopiero od obcokrajowca, przypadkowo przechodzącego Samarytanina? Czasami wydaje mi się, że to jest jedyna droga, by odnaleźć siebie i odnaleźć na nowo dom, który nie wszędzie jest tak bardzo zindywidualizowany.
Postulat, aby w człowieku dostrzec człowieka, jest zawsze bardzo aktualny. I wydaje się, że choć często jednak przegrany, jest mimo wszystko możliwy. Tak, w moim ojczystym domu, szukam ludzi, którzy czują i myślą podobnie. I nie tylko tutaj, w Polsce, także żyjąc wsród swoich na emigracji. Bardzo potrzeba ponownego odkrywania swojego człowieczeństwa i jego godności. Potrzeba braterstwa i bezinteresownej miłości. Bez tego świat nie ma racji bytu.
Wychodzę przed mój rodzinny dom. Jest końcówka lipca. Piękny, ciepły czas. Na polu kombajn młóci zboże. W oddali słyszę dzwon parafialnego kościoła, który od ponad stu lat wzywa ludzi na nabożeństwo. „Jest dobrze”, myślę. Oby ludzie byli też tacy! Swojscy, jak smak tradycyjnie wypiekanego chleba. Otwarci, by każdy mógł z niego ułamać kęs i się posilić. I poczuć, że jest w domu, swoim domu, a nie gdzieś na obcej ziemi. Być bezpiecznym, spokojnym, szczęśliwym, w jedności z innymi. I mocnym tak, że nic nie zdoła go złamać!
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
Reklama