W filmie ,,Dzień Niepodległości” Amerykanie stają na czele całej cywilizacji, aby obronić świat przed obcym najeźdźcą. Dziś odnoszę wrażenie, że Stany Zjednoczone nie potrafią się obronić przed samym sobą. To sprawia, że tegoroczny 4 lipca nie dla wszystkich będzie radosnym świętem. I to nie tylko z powodu pandemii.
Proszę o wybaczenie, że sięgam do popkulturowe liczmany, ale stereotyp Ameryki czy Amerykanów ratujących nas wszystkich przed zagładą pojawia się nie tylko w ,,Independence Day” i jego nie mniej kasowym sequelu, ale w setkach innych hollywoodzkich produkcji klasy A, B, czy C. Taki przekaz jest częścią DNA tego kraju, bo przecież USA od ponad wieku pokazują światu, co należy robić. To Amerykanie przesądzili o wyniku obu wojen światowych i do dziś mają decydujący głos na temat porządku świata.
Dziś ten świat patrzy na Stany Zjednoczone z coraz większym zdziwieniem. To niestety smutna konstatacja w kontekście Dnia Niepodległości. Bo szczerze mówiąc nie bardzo jest z czego się cieszyć. Struktury państwowe wszystkich szczebli – od federalnych po najbardziej lokalne w wielu miejscach nie zdały egzaminu z pandemii. Zamknięcie gospodarki i zbiorowe lęki związane z utratą miejsc pracy uwolniły drzemiące społeczne demony, z najgorliwiej chyba zamiatanym pod dywan problemem podziałów rasowych. Wszystko to zachwiało jeszcze bardziej naszym poczuciem bezpieczeństwa. Czy obchodząc Dzień Niepodległości można się jednak cieszyć, że w reakcji na zagrożenie życia publicznego broń kupują nawet zagorzali pacyfiści, a fabryki rusznikarskie nie nadążają z produkcją? Nawet jeśli takie prawo daje nam Druga Poprawka do Konstytucji, to zbiorowe zaufania świadczą o zbiorowym braku zaufania do zdolności państwa do wypełnienia jednego swoich podstawowych obowiązków – zapewnienia poczucia bezpieczeństwa swoim mieszkańcom.
Najbardziej chyba jednak mnie boli, jako historyka z wykształcenia, próba rewizji przeszłości. Dokonywana niekiedy brutalnie i na ślepo, bo nikt od rozemocjonowanego tłumu obalającego pomniki nie spodziewa się głębokiej historycznej refleksji. W czasie niekontrolowanych protestów dostało się przecież nie tylko nieznanemu cudzoziemcowi Kościuszce pod Białym Domem. Z cokołów spadały też posągi abolicjonistów i postaci związanych z ruchem walki o równouprawnienie. Dużo jednak bardziej bolą decyzje światłych instytucji, które ,,nagle” odkrywają, że mają wśród swoich patronów ludzi oskarżanych dziś o rasizm. Uniwersytet w Princeton, członek słynnej Ligi Bluszczowej i uważany za jeden z najlepszych na świecie, pożegnał się w ten sposób byłego prezydenta Woodrowa Wilsona usuwając jego nazwisko z budynków kampusu. Podobnie zrobił przed nim mniej znany Monmouth University, też z New Jersey (Wilson był m.in. gubernatorem NJ – przyp. TD). W obu przypadkach – ze względu na rasistowskie poglądy byłego prezydenta. Tak jakby wcześniej o nich nie wiedziano.
Doprowadzając do absurdu taki tok myślenia, dzieli nas tylko krok od usunięcia wizerunku Jerzego Waszyngtona z banknotu dolarowego, bo wszyscy wiemy, iż pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych był właścicielem niewolników i jako taki nie zasługuje na upamiętnianie. Potem wypada jeszcze zmienić jeszcze nazwę stolicy USA i stanu Waszyngton i uporamy się z garbem historii. Reprodukcjami obrazów z wizerunkiem Ojca Założyciela zajmą się jeszcze graficy komputerowi, którzy tak ,,wygumkują” kontrowersyjną postać, że nawet nie będzie widać, że kiedykolwiek się na nich znajdował. To samo spotka zapewne Thomasa Jeffersona, bo ponoć nie był lepszy od Waszyngtona. Oryginały obrazów schowa się gdzieś w muzealnych magazynach. Byle głęboko.
Przesadzam? Nie. Historii nie powinno się przepisywać na nowo przy każdym nowym powiewie dziejów. Debata nad własną przeszłością powinna służyć jako pole refleksji na temat własnej tożsamości i wyznawanych wartości. Piętnowanie postaw postaci z przeszłości bez uwzględnienia historycznego kontekstu i przy przyjmowaniu jako punkt wyjścia współczesnych kryteriów jest nie tylko historycznym anachronizmem, ale często graniczy z absurdem. Przypomina dyskusję z polskiej lektury szkolnej o moralności ,,złego” Bolesława Chrobrego, który torturował wrogów a niepokornym kazał wybijać zęby. Ale tego rodzaju dialog miał w zamyśle autora wzbudzać powszechną wesołość dorastających czytelników. W wypadku dyskusji o historii USA o rasizmie, czy historycznych tradycjach Konfederacji w stanach Południa jest już bardziej strasznie niż śmiesznie. Podobnie mój wewnętrzny opór wywołuje cenzurowanie lub usuwanie z kanonu lektur szkolnych książek Marka Twaina (,,Przygody Hucka Finna”), czy Harpera Lee (,,Zabić drozda”) z powodu rzekomego powielania rasistowskich schematów. Nie jest ważne, że powieści te mają antyrasistowską wymowę, a pojawiające się w nich obelgi (przede wszystkim słowo na ,,n”) służą przede wszystkim wzmocnieniu przekazu. Cenzurując wybrano drogę na skróty, rezygnując w imię politycznej poprawności z dialogu, który pozwoliłby skonfrontować się z trudnym tematem i językiem książek. Przytaczam ten przypadek jako dowód pewnego lenistwa, jakim jest chowanie się za political correctness. Naród, który majstruje przy własnej historii w imię politycznej poprawności decyduje się na dość dziwną ekwilibrystykę o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Jednym ze skutków takiej postawy (choć z pewnością nie jedynym i nie najważniejszym) jest to, co dzieje się dziś na ulicach amerykańskich miast.
Polacy w większym od Amerykanów stopniu żyją swoją historią i pielęgnują swoich bohaterów. Wiemy też, że okrojony i ocenzurowany przekaz o przeszłości staje się ideologią, nie mającą nic wspólnego z nauką. A z doświadczeń historii powinniśmy się uczyć, zamiast przy niej manipulować. Już przecież starożytni Rzymianie mówili: Historia magistra vitae est.
Happy 4th of July!
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama