Kiedy dokoła kłębi się wiele problemów w świecie, w Ojczyźnie, w Kościele, kiedy brakuje ludziom wzajemnego szacunku, a za to pełno nienawiści, sporów, kłamstw i okradania siebie nawzajem, szukam dróg, które pozwolą mi choć na chwilę nie myśleć o tym, że wokół jest źle. Za dużo wszelkich informacji negatywnych, które nie tylko odbierają radość życia, energię do działania, ale powodują, że chodzimy wciąż nabuzowani, napięci, zmęczeni. Bezsenność, rezygnacja, apatia, agresja i jeszcze wiele innych tłumionych często uczuć powoduje, że wielu ludzi mówi, że ma dość tego wszystkiego.
Jedną z takich dróg wyjścia są dla mnie spacery. Godzina dziennie, czasami dłużej, konkretnego marszu, to jest cel, który sobie stawiam i jeśli tylko jest taka możliwość, nie odpuszczam. W mieście, w którym mieszkam, jest wiele możliwości i dzięki Bogu są chodniki dla pieszych, gdzie można bezpiecznie maszerować. Moim towarzyszem wędrowania jest najczęściej różaniec w dłoni i telefon, a właściwie aparat fotograficzny w telefonie, którego raz po raz używam. Moi znajomi piszą mi, że robię piękne zdjęcia przyrody. W rzeczywistości widzę, jak moje spacerowanie staje się coraz bardziej uważne. A to z kolei pomaga, by czasem zatrzymać się i przez moment zachwycić, robiąc zdjęcie na przykład pracującej na kwiatku pszczole lub gryzącemu trawę królikowi albo przelatującej mewie. Nigdy nie zajmowałem się fotografią profesjonalnie. Wszystkie zdjęcia to amatorszczyzna. Tylko dzięki w miarę dobrym aparatom w telefonach można dziś sprawnie zatrzymać jakiś flesz, który trwa czasami tylko kilka sekund. Czemu to dla mnie takie ważne? Bo przede wszystkim cieszy. Pozwala zobaczyć ukryte piękno świata, odrywając się od myślenia o tym, że coś dzieje się, że jest trudno i co będzie jutro i za rok. Pomaga realnie przyjąć chwilę, która jest i która za moment będzie historią. Chwilę, której może już nigdy nie być. Uważność, zapomniane w słowniku słowo, które bierze się ze zwyczajnego patrzenia, przyglądania się i poczucia, że jestem tu i teraz. To wszystko tylko na pozór jest proste. Okazuje się, że najczęściej żyjemy albo wybiegając myślami gdzieś do przodu, albo też oceniając sytuację, siebie i innych. To odrywa nas od „teraz”, które dzieje się tylko i wyłącznie „teraz”, w tej chwili. Nawet obserwacja nie jest patrzeniem. Obserwuję, gdyż chcę coś uzyskać, osiągnąć. Patrzę na to, co jest.
Dowiedziałem się niedawno, że taka droga nazywa się kontemplacją. A ta może być modlitwą uważności i obecności, zatrzymaniem się w chwili, w której jestem ja i jest On, Bóg, który to wszystko stworzył i mi podarował. Także mnie samego mi podarował. I najgorzej, kiedy tego prezentu, czyli siebie samego, nigdy do końca nie rozpakuję, by go poznać i się nim ucieszyć. W rzeczywistości bowiem cieszą nas, jeśli w ogóle jeszcze potrafią cieszyć inni, bardziej sukcesy, osiągnięcia, kariera, posiadanie. Jesteśmy nieraz bardzo daleko od samych siebie i tego mikroświata, który jest wokół nas i dla nas. I tu leży problem, nienazwany, zapomniany. Dlatego taki spacer albo posiedzenie w ogródku, poleżenie na łące, bez żadnego celu, tylko po to, by tam pobyć, przywraca mi siłę, radość, wewnętrzny spokój, harmonię i wdzięczność za dar życia i świata. Coraz lepiej rozumiem, bo doświadczam, Franciszkowego „Laudato si!” („Pochwalony bądź, Panie!”) za całe piękno stworzenia, które jest i którego częścią jestem ja sam.
Nie wydaje mi się, że droga, o której piszę, jest jakąś ucieczką od codzienności i tego, co dzieje się w świecie. Wręcz przeciwnie, ta droga pozwala jeszcze mocniej czuć z tym światem, być z innymi. Ona niezwykle otwiera na zabarykadowane, ukryte, zalęknione piękno świata i drugiego człowieka, będącego jego częścią, a nawet koroną. Budzi wrażliwość na zranienia, na inność, na pragnienie życia, ale także pozwala wyczuwać wszelkie zło, obłudę i nienawiść, która wyładowując swoje emocje ma jeden cel: niszczyć, zabijać, upokarzać. Człowiek, który nie radzi sobie z samym sobą, szuka sposobów, by wyrzucić z siebie ten niechciany ból i zadaje rany innym, a także przyrodzie. Niszczy, bo nie może znieść samego siebie.
Czytam ostatnio przed zaśnięciem, „do poduszki”, „Dziennik amerykański” Julii Hartwig. Pisany w pierwszej połowie lat 70. ubiegłego stulecia, kiedy poetka wraz z rodziną spędziła kilka lat w Stanach Zjednoczonych. Piękna polszczyzna, gdzie wiele słów jest już dziś prawie nieobecnych, oddaje bogactwo zwyczajności powszedniego dnia, z życia Polaków na emigracji, pięćdziesiąt lat temu. Poetyckie, uważne oczy autorki, pozwalają czytelnikowi smakować wręcz jej żywe i barwne opisy. A teraz, wychodząc na ulicę, widzę dokładnie te same domy, te same zatoki, przyrodę, ten sam świat, bo przecież na zewnątrz niewiele się zmieniło. Każdy rok powraca w swoich porach i cyklach. Tylko my się ciągle zmieniamy, żyjąc pogrążeni w nieustannej akcji, działaniu i walce o coś, bo powody zawsze się znajdą. Dlatego warto postawić choć raz na uważność. Oderwać się na moment od krzykliwej, wojującej codzienności. To naprawdę daje siłę i nowe spojrzenie na wszystko wokół. Przede wszystkim jednak pozwala spotkać samego siebie i być sobą, niezależnie od tego, co myślą inni i jakiego chcieliby mnie mieć. A to jest najpiękniejsze, niezależne od tego, ile posiadam, kim jestem i jak wyglądam. Jestem sobą, cząstką świata stworzonego przez Boga dla mnie, abym go przyjął i uprawiał tak, by kiedyś dał jak najpiękniejsze owoce!
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
Reklama