Tegoroczne wybory prezydenckie w Polsce cieszą się ogromnym zainteresowaniem także poza granicami RP. Frekwencja zapowiada się rekordowa. Emocje też sięgają zenitu.
Zwykle w takich przypadkach w przestrzeni medialnej pojawiały się liczne głosy kwestionujące sens udziału w głosowaniu osób, które nie mieszkają nad Wisłą i Odrą i nie dzielą codziennych losów swoich rodaków. Padały argumenty, że sprawy politycznych rozstrzygnięć powinno się pozostawić ,,krajowcom”. W tym roku tych krytycznych głosów jest jakby mniej, za to liczba osób, które zarejestrowały się do głosowania na całym świecie okazała się rekordowo wysoka. I to pomimo tego, że w wielu krajach nie będzie można w ogóle zagłosować ze względu na pandemię i obowiązujące lokalne reżimy sanitarne.
Mimo narzekań na trudności z rejestracją muszę wziąć w obronę urzędników konsularnych. Skala przedsięwzięcia, jakim jest zorganizowanie głosowania w krajach o różnej sytuacji epidemicznej, według zupełnie nowych reguł ustalonych dosłownie w ostatniej chwili, jest bez precedensu. Tym bardziej, że polscy dyplomaci też mają prawo obawiać się o zdrowie własne i swoich rodzin. Zorganizowanie głosowania w ponad 160 zagranicznych obwodach w czasie pandemii zarówno w kraju macierzystym, jak i w państwach zamieszkałych przez polską diasporę i to w różnych formułach (w USA głosuje się korespondencyjnie, ale są miejsca, gdzie będzie można oddać głos osobiście) nie miało precedensu w historii. Starsi Polonusi pamiętają przecież ,,normalne” czasy, w których Polonia mogła głosować tylko w pierwszej rundzie wyborów prezydenckich, bo nie można było logistycznie zabezpieczyć kart wyborczych na drugą turę. Teraz jest to możliwe.
Zainteresowanie głosowaniem za granicą świadczy o tym, że zdajemy sobie sprawę z wyjątkowości tych wyborów. I to z kilku powodów. Po pierwsze, wybory prezydenckie dzięki swojej prostocie zawsze cieszyły się największą frekwencją, mimo stosunkowo skromnych konstytucyjnych prerogatyw głowy państwa. To jeden z czynników tłumaczących większe zainteresowanie tym głosowaniem, niż jesiennymi wyborami parlamentarnymi.
Po drugie, czasy, w jakich przyjdzie wybierać głowę państwa polskiego, są naprawdę wyjątkowe. Na domiar złego (lub dobrego) wymuszona izolacja i stres związany z pandemią, niepokojem o własne bezpieczeństwo oraz bliskich mieszkających po drugiej stronie oceanu rozgrzało jeszcze bardziej ludzkie umysły. Wystarczy choćby tylko pobieżnie przejrzeć co się dzieje w internecie lub w mediach społecznościowych. Choć zjawisko ma swoje racjonalne wytłumaczenie, często smutno patrzeć na morze pomyj przelewających się przez przez wirtualne otchłanie.
Po trzecie, liczba zarejestrowanych na całym świecie wyborców sprawiła, że tym razem Polacy mieszkający za granicą mogą mieć rzeczywisty, a nie tylko symboliczny wpływ na wyniki wyborów. Prawie 400 tysięcy wyborców odpowiada aktywnej politycznie ludności sporego polskiego miasta. Może się więc okazać, że głosy zza granicy przesądzą o tym, kto przez najbliższe pięć lat będzie mieszkał w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. Ale sądząc po liczbach zarejestrowanych w poszczególnych krajach, o sumarycznym wyniku wyborów prezydenckich za granicą przesądzą jednak wyborcy z Europy, przede wszystkim z Wielkiej Brytanii. Tu z pewnością pojawią się pytania o rzeczywistą zdolność do mobilizacji Polaków w USA posiadających ważne paszporty RP.
Przy takim rozproszeniu geograficznym trudno zresztą przedstawić jakąś wspólną ,,listę życzeń” całej globalnej disapory do przyszłej głowy państwa. Polska grupa etniczna w USA podlega bardzo szybkim i dość radykalnym zmianom demograficznym. Emigracja z Polski załamała się, ponieważ po integracji z UE, gwałtownie zmniejszyły się rozmiary legalnej, czy nielegalnej emigracji. Polonia amerykańska jest skazana na podobne procesy, przez jakie przeszli już Włosi, czy Irlandczycy. Z kolei kraje Unii i Wielka Brytania wciąż przyciągają Polaków wyższymi zarobkami, poziomem życia, zabezpieczeń społecznych i perspektywami rozwoju. Interesy emigracji zarobkowej w Europie są z pewnością odmienne od naszych.
W więc w tym miejscu warto więc przypomnieć, że – nie negując sensu udziału w wyborze prezydenta RP – powinniśmy robić wszystko, aby wziąć udział w amerykańskich wyborach i namawiać innych Polaków mieszkających w USA do głosowania. To jest właściwy miernik naszej politycznej siły jako grupy etnicznej. Z braku polskich kandydatów na wybieralne urzędy, warto przekonywać kandydatów, że mają szansę wygrać dzięki naszym głosom, z kandydatami na prezydenta obu partii włącznie. Jeśli 3 listopada pozostaniemy bierni, pozostaną nam jedynie narzekania na polityczną słabość Polonii. I to niezależnie od tego, kto będzie prezydentem w Warszawie.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama