Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 11:40
Reklama KD Market

Ile wolności w ćwierkaniu?

Czy prezydent ma prawo do bezkarnego powielania fake newsów? Takie pytanie zadały sobie władze Twittera, którego używa na co dzień Donald Trump komunikując się z Amerykanami. Ku oburzeniu gospodarza Białego Domu oznaczono jako potencjalną dezinformację jeden z jego tweetów dotyczący oszustw związanych z głosowaniem korespondencyjnym. Oburzenie prezydenta było ogromne – posunął się nawet do groźby zamknięcia niektórych mediów społecznościowych. Groźby – dodajmy od razu – niemal niemożliwej do zrealizowania, choć groźnej w skutkach, bo akcje Twittera na giełdzie gwałtownie zapikowały w dół. Nie wiadomo więc, czy zastraszona spółka zastanowi się następnym razem kilka razy, zanim ponownie otaguje rozmijający się z prawdą wpis prezydenta. Czy tweet – czyli po polsku ,,ćwierknięcie” – Trumpa o nieuniknionych oszustwach przy głosowaniu korespondencyjnym był dezinformacją? Ujmijmy to tak: na pewno nie oddawał prawdy, choć to nie był jedyny wpis prezydenta rozmijający się z rzeczywistością. USA to nie Polska, gdzie państwo dopiero przymierza się do głosowania drogą pocztową. Tymczasem w większości stanów USA istnieje możliwość oddania głosu bez udawania się do lokalu wyborczego w dniu wyborów. Można oddać głosy przed terminem (early voting), czy drogą korespondencyjną (absentee voting i mail-in voting). W tej chwili aż 17 stanów dopuszcza możliwość przeprowadzenia swoich wyborów całkowicie za pośrednictwem poczty. Co więcej – są to procedury już sprawdzone, a w poprzednich wyborach słyszano co prawda o próbach manipulowania wynikami przez Rosjan, ale nie o masowych oszustwach pocztowych. Dla ustalenia tych podstawowych faktów wystarczy spędzić 5 minut z wyszukiwarką internetową. Może właśnie dlatego Twitter zdecydował się oznaczyć jako dezinformację wpis prezydenta, iż ,,zbliżające się wybory w Kalifornii będą wielkim oszustwem”. Ostrzeżenie portalu społecznościowego, że możemy mieć do czynienia z fake newsem było wydarzeniem bez precedensu, choć było jednocześnie zgodne z jego wewnętrzną polityką zwalczania dezinformacji. Wielkie platformy społecznościowe (nie tylko Twitter, ale także Facebook, Google, czy YouTube) zaostrzyły działania w tym obszarze w okresie pandemii, próbując wyeliminować lub ograniczyć obieg nieprawdziwych informacji dotyczących przede wszystkim zdrowia publicznego.  Rzeczywistość co prawda nieco przerosła internetowych gigantów, bo nie udało się powstrzymać, czy pooznaczać na czas wszystkich wpisów, które po upowszechnieniu mogłyby mieć nieodwracalne skutki w postaci kolejnych ofiar pandemii, czy jeszcze głębszego załamania gospodarki. Ale generalnie te działania spotkały się z powszechną aprobatą, choć z pewnością mogły też narazić na oskarżenia o cenzurę. Wpisów jednak było tak wiele, że nie dało się opanować zalewu fake newsów i nawet tu można zarzucić wiele niekonsekwencji w zdejmowaniu i tagowaniu wpisów. Klasycznym przykładem może być tu sprawa hydroksychlorochiny, kontrowersyjnego leku przeciwmalarycznego i jego zastosowania w leczeniu CODIV-19. Twitter, Facebook czy YouTube powielały wpisy Donalda Trumpa promującego ten specyfik, ale jednocześnie blokowały podobne wpisy prezydenta Brazylii Josepha Bolsonaro i… byłego burmistrza Nowego Jorku Rudy’ego Giulianiego. Firmy internetowe, mimo głośnego podkreślania swojej misji propagowania swobodnego dostępu do informacji i ochrony prywatności dawno już straciły niewinność. Z jednej strony deklaratywnie starają się zapewnić swoim użytkownikom swobodę głoszenia wyznawanych poglądów. Z drugiej – większość szefów tych spółek nie kryje swoich liberalnych sympatii i takiegoż spojrzenia na świat. Stąd zarzuty z prawej strony, że zbyt często pojawiają się próby uciszania głosów konserwatystów pod płaszczykiem specyficznie rozumianej politycznej poprawności, walki z ksenofobią czy nietolerancją. Jeśli mamy znajomych i przyjaciół o prawicowych poglądach, możemy od czasu do czasu usłyszeć u ,,wybanowaniu” ich wpisów na Facebooku i innych restrykcjach polegających najczęściej na czasowym ograniczeniu korzystania z serwisu. Last but not least – wbrew głoszonym szczytnym hasłom – chęć zysku zmusiła technologiczne giganty do głębokich kompromisów moralnych np. przy podejmowaniu decyzji o wejściu na rynek internetowy w Chinach. Większość przeszukiwarek używanych w ChRL nie od dziś automatycznie usuwa linki prowadzące do witryn uważanych za wrogie wobec chińskiego reżimu. W tym świecie nikt nie jest więc szeryfem bez skazy. Internet też nie jest anonimowym miejscem. Przekonuje o tym nie tylko skuteczność wyłapywania sprawców różnych przestępstw czy namierzania autorów fake newsów, ale także zakusy władz na kontrolę przepływu informacji, wyrażające się w mniej lub bardziej zawoalowanych groźbach. Ale to od firm internetowych zależeć będzie rzeczywisty zakres naszej wolności słowa. Twitter oznaczając wpis prezydenta na głównej platformie jego komunikacji ze społeczeństwem podjął – świadomie czy nieświadomie – próbę nowego zdefiniowania jej granic. Niezależnie od naszych poglądów i politycznych wyborów warto obserwować ten proces. Oznaczanie – czy jak to mówi się w internetowym żargonie – tagowanie  oszczerstw, dezinformacji czy nieprawdziwych faktów daje możliwość lepszej orientacji w informacyjnej dżungli, w jakiej przyszło nam żyć. Z drugiej strony jednak internauci mają prawo poszukiwać w tych działaniach pewnej ideologicznej symetrii. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama