Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 04:09
Reklama KD Market

Cena amerykańskości

Przypominanie, że Stany Zjednoczone są jedynym rozwiniętym państwem bez publicznego systemu opieki zdrowotnej zaczyna być nudne.  Nie trzeba też doktoratu z matematyki, aby porównać dane statystyczne i zobaczyć jak fatalnie z pandemią COVID-19 radzą sobie Stany Zjednoczone na tle innych rozwiniętych demokratycznych państw. Jest wiele przyczyn, dlaczego tak się stało. Pomijając błędy popełnione na początku pandemii, w USA mamy zdecentralizowany łańcuch decyzyjny oraz chaos kompetencyjny, który doprowadził do takich absurdów, że poszczególne stany konkurowały ze sobą na rynku sprzętu medycznego. Trudno nie zauważyć, że w większości krajów z systemami powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych nie mieliśmy do czynienia z takim bałaganem i anarchią, jak to miało miejsce w USA, gdzie corocznie na służbę zdrowia wydaje się 18 proc. PKB, czyli rekordowe 3,6 bln dolarów. Oczywiście, w USA powstaje wiele nowych leków, firmy farmaceutyczne część przychodów rzeczywiście przeznaczają na badania, tworzy się nowe, zaawansowane terapie. Ale jednocześnie w szpitalach co czwarty dolar przeznaczany jest na administrację i pracowników zmuszonych do przedzierania się przez gąszcz planów ubezpieczeniowych. W Kanadzie jest ich proporcjonalnie dwa razy mniej. W rezultacie, mimo gigantycznych nakładów na służbę zdrowia, średnia długość życia w USA nie zachwyca w porównaniu z innymi rozwiniętymi krajami na świecie. Dla Europejczyków pojawiających się w Ameryce tutejsza służba zdrowia to trudne do zrozumienia kuriozum. Mamy system, w którym 27,5 miliona osób nie ma żadnego ubezpieczenia, a kolejne 60 milionów posiada polisy nie gwarantujące wystarczającego zabezpieczenia finansowego na wypadek poważniejszej choroby, bo  komercyjny rynek usług medycznych spowodował, że koszty leczenia są często w USA wielokrotnie wyższe niż w innych krajach. To system, który zniechęca do skorzystania z badań okresowych i profilaktyki, gdzie często pierwszym kontaktem z lekarzem jest wymuszona przez stan zdrowia wizyta na szpitalnym oddziale ratunkowym. Dobrze znamy kilka terminów budzących strach przed zrujnowaniem naszych rodzinnych budżetów, takich jak deductibleout of pocketout-of-network czy not covered expenses. Prywatne firmy ubezpieczeniowe zainteresowane są przede wszystkim własnym zyskiem i jako takie nie są zainteresowane w pokrywaniu kosztów wielu terapii. W rezultacie nawet ludzie ubezpieczeni obawiają się zwrócić o pomoc do lekarzy. Nie mówiąc już o nieubezpieczonych, których po prostu nie stać na jakiegokolwiek lekarza. Jeszcze przed pandemią ponad pół miliona bankructw rodzinnych rocznie ogłaszano właśnie z powodu niezapłaconych rachunków medycznych. Konieczność ograniczenia aktywności gospodarczej i nakaz zachowania społecznego dystansu spowodowały, że bez pracy znalazły się miliony ludzi. Wraz z zatrudnieniem osoby te utraciły także ubezpieczenia zdrowotne, oferowane przez pracodawców. Nic dziwnego, że znów zaczęto mówić o konieczności systemowych zmian. Próby wprowadzenia programu powszechnych ubezpieczeń mają w USA długą historię i – co dla nikogo nie jest niespodzianką – były od zawsze związane z demokratami. O reformie myślał już Franklin D. Roosevelt, a pierwsze konkretne działania podjął w tej sprawie tuż po II wojnie światowej jego następca Harry Truman. Jego wysiłki spaliły na panewce, ale pozostała nam w spadku instytucja Medicare, rozwiązująca problem ubezpieczeń zdrowotnych dla ludzi starszych. Wielu z nas pamięta wysiłki podejmowane przez Hillary Clinton podczas pierwszej kadencji prezydenckiej jej męża. Potem przyszła kolej na Obamacare, choć i ta próba reformy okazała się mocno niedoskonała i pełna niekonsekwencji wynikających z konieczności zawierania politycznych kompromisów. W rezultacie powstała trudna do zrozumienia hybryda, której nadal było daleko do doskonałości. W tym roku, za sprawą prezydenckiej kampanii wyborczej oraz Berniego Sandersa i jego hasła Program „Medicare dla wszystkich”  temat powszechnej służby zdrowia znów pojawił się w politycznym obiegu. Można nie zgadzać się z radykalnymi (jak na Amerykę) hasłami senatora z Vermont, ale to co widzimy dookoła nas domaga się strukturalnych zmian. Z kryzysu pandemicznego wyjdziemy z mitem bohaterskiej walki  stoczonej z wirusem, morzem podziwu dla lekarzy, pielęgniarek i całego personelu medycznego – jak najbardziej zresztą uzasadnionym. Będziemy żyć legendą trudnych tygodni spędzonych w odosobnieniu, wspomnieniami nerwowych obaw o zdrowie najbliższych. Obawiam się jednak, że może zabraknąć głębszej refleksji nad tym, co należy zmienić, aby usprawnić i uprościć skomplikowany system, w którym mamy plany oferowane przez pracodawcę, polisy wykupywane na własną rękę, państwowe programy Medicare i Medicaid i ludzi drżących ze strachu przed bankructwem na wypadek poważniejszej choroby. Niestety ciągle mam w uszach słowa Donalda Trumpa, iż nie pozwoli aby “socjalizm zniszczył amerykańską służbę zdrowia”. To oczywista demagogia, bo systemy powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych mają zamożne kraje, które trudno uważać za socjalistyczne, ale strach przed ingerencją rządu w prywatne życie Amerykanów bardzo łatwo jest wzbudzić. Ta argumentacja niestety działa w kraju, w którym kult indywidualizmu podniesiono niemal do wymiaru religii. Cena jaką trzeba płacić za podtrzymanie tego filaru ,,amerykańskości” jest jednak bardzo wysoka. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama