Statystyka to szczególnie przewrotna dziedzina wiedzy, zwłaszcza odniesieniu do życia społecznego, czy ekonomicznego. Z jednej strony pozwala na wskazanie ogólnych trendów, z drugiej jednak nigdy nie oddaje całej prawdy. A często wręcz kłamie.
Tak wywodził mój uniwersytecki wykładowca statystyki: jeśli Kowalski bije żonę dwa razy dziennie, a Nowak żony nie bije, to statystycznie każdy z nich tłucze swoją drugą połowę raz dziennie. Przykład może brutalny i seksistowski, ale z matematycznego punktu widzenia nie można mu nic zarzucić.
Podobny szok poznawczy przeżywam przeglądając dane statystyczne z minionej dekady. Mamy za sobą dziesięć lat wzrostu gospodarczego po Wielkiej Recesji. Rosną dochody gospodarstw domowych. Wskaźniki zaufania konsumentów znajdują się na poziomie porównywalnym z okresu gorączki dot-comów, czyli tuż sprzed pęknięcia internetowej bańki. Stopa bezrobocia zmniejszyła się z poziomu 10 proc. do 3,5 proc., co w języku ekonomii oznacza, że zatrudnienie może znaleźć praktycznie każdy, kto aktywnie szuka pracy. Nie ulega wątpliwości, że mamy za sobą jedną z najlepszych dekad w historii amerykańskiej gospodarki. Tak przynajmniej mówi statystyka i prezydent Donald Trump w orędziu o stanie państwa.
I tu zaczyna się poznawczy dyskomfort. Bo jeśli jest tak dobrze, to dlaczego nie widać tego na co dzień? Czemu w 10 lat po Wielkiej Recesji co trzecia rodzina w USA znajduje się na krawędzi finansowej stabilności? Bo na to także wskazują statystyki, niestety nagłaśniane dużo rzadziej.
Nie chodzi o to, jak szybko rosną dochody rodzin, ale w jaki sposób są one wydawane. Wskaźniki inflacji, obejmujące podstawowe koszyki towarów i usług nie mówią wszystkiego. W minionej dekadzie szybciej od dochodów rosły koszty wynajmu mieszkań, opieki medycznej i ubezpieczeń zdrowotnych, wyższego wykształcenia, czy opieki nad dziećmi. To one pochłaniały pieniądze statystycznej amerykańskiej rodziny, najczęściej już wcześniej wydrenowanej z oszczędności po recesjach z pierwszej dekady XX wieku. To sprawia, że miliony ludzi drżą ze strachu przed niespodziewanymi wydatkami, które zrujnowałyby ich budżety. I nie chodzi tu o wydarzenia o katastrofalnym wymiarze, ale np. o naprawę bojlera w łazience, mandat drogowy, konieczność wykonania badań medycznych, czy awarię auta. Nie przesadzam. Prawie 40 proc. dorosłych Amerykanów miałoby problemy z wygospodarowaniem 400 dolarów w przypadku nagłej konieczości.
Annie Lowrey z portalu The Atlantic określiła obecny problem Great Affordability Crisis – Wielki Kryzys Dostępności. Dostępności do wyższej edukacji dla dzieci, mieszkań z rozsądnym czynszem, taniej opieki przedszkolnej, czy opieki medycznej. I trudno się z nią nie zgodzić.
Nie chodzi tu tylko o okolice Nowego Jorku, czy San Francisco, gdzie ceny nieruchomości i ich wynajmu dawno przekroczyły granice obscenii. W 80 proc. dużych metropolii w USA ceny domów rosną szybciej od zarobków. Trend ten uderza przede wszystkim w pokolenie millenialsów (osoby urodzone w latach 1981-1996), wśród których wskaźniki posiadania nieruchomości są o 8 procent niższe niż w przypadku ich rodziców, gdy ci ostatni znajdowali się w podobnym wieku. To z kolei powoduje, że rosną czynsze, bo za millenialsami ustawiła się w kolejce generacja X, która też musi gdzieś mieszkać. W 1960 średnia (mediana) wysokość miesięcznego czynszu wynosiła 71 dolarów, czyli po uwzględnieniu inflacji – dzisiejsze 588 dolarów. Obecna mediana to 1700 dolarów miesięcznie. To także statystyka.
O tym, że po recesji wzrosły koszty opieki zdrowotnej nie trzeba nikogo przekonywać. Pracodawcy oferujący ubezpieczenia medyczne – jeśli w ogóle – przerzucili na pracowników znaczną część składek (wzrost z 78 proc. do 85 proc. kosztów polisy), często wybierając tańsze plany, co jeszcze mocniej obciążało domowe budżety. Koszty opieki medycznej też rosną szybciej od inflacji. Trudno się więc dziwić, że co trzecie bankructwo w USA związane jest w wydatkami medycznymi.
O tym jak szybko rosną koszty studiów wyższych nie trzeba przekonywać ani dzisiejszych studentów ani ich rodziców. Statystyka pokazuje także, że w ciągu jednej dekady skumulowana suma pożyczek studenckich wzrosła o 116 proc. do 1,5 biliona dolarów (ang. trillion). Dziś prawie 50 milionów Amerykanów spłaca długi związane z edukacją. Millenialsi, których ostatnie roczniki właśnie kończą przygodę ze szkolnictwem wyższym wchodzą w dorosłe życie z trzykrotnie wyższym obciążeniem długami od swoich rodziców. To z kolei znacznie ogranicza ich możliwości odłożenia pieniędzy, choćby na wkład własny przy zakupie domu. Muszą wynajmować wpisując się w opisane wyżej błedne koło.
O opiece przedszkolnej już nie wspomnę, bo to po prostu katastrofa, zwłaszcza w porównaniu z innymi cywilizowanymi krajami na świecie. Statystyki pokazują, że nigdy w historii USA wychowanie dziecka nie było tak kosztownym przedsięwzięciem jak obecnie. Stany Zjednoczone wciąż mają lepsze wskaźniki demograficzne od starzejącej się Europy, ale trend jest zdecydowanie negatywny. Ratunkiem mogą być tu imigranci, ale tych Ameryka też nie chce przyjmować.
Ciesząc się z rosnących wskaźników gospodarczych warto przypominać i o tej drugiej stronie medalu, pamiętając, że gospodarcza prosperity nie jest dana na zawsze. Historia innych rozwiniętych krajów uczy, że można poszukiwać rozwiązań dotyczących zdrowia publicznego, oświaty i wychowania, czy budownictwa i to bez oskarżeń o skręcanie w kierunku socjalizmu. Ale do tego potrzebna jest poważna debata polityczna, a nie ideologiczny podział, paraliżujący jakiekolwiek mechanizmy decyzyjne. Nawet gdyby jakimś cudem udało się przełamać obecne podziały polityczne, wielki kryzys dostępności będzie trwał i w latach 20., bo w ekonomii nic nie dzieje się natychmiast. Ta niewesoła konkluzja ma swoje naukowe uzasadnienie. W statystyce rzecz jasna.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama