Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 11:50
Reklama KD Market

Epitafium dla legendy

Nad tą śmiercią nie można przejść do początku dziennego. Świat sportu opłakiwał wielu sportowców, którzy odeszli zdecydowanie za szybko. Ale tu nie tylko o sport chodzi. Kobe Bryant uosabiał nie tylko sukces odniesiony na koszykarskim parkiecie. Wpływał na ludzi nie mających zbyt wiele wspólnego z koszykówką – stał się symbolem dążenia do perfekcji. Nie tylko dla miłośników NBA, czy mieszkańców Los Angeles, ale także dla okazjonalnych kibiców, nie tylko koszykówki. Dla całej generacji. Tragiczna w skutkach katastrofa śmigłowca przecięła życie nie tylko byłego koszykarza NBA, a zarazem biznesmena i ojca dbającego o najbliższych. Nie mniej bolesna dla wszystkich była wiadomość o odejściu nastoletniej córki Bryanta Gianny, uważanej za wschodzący talent koszykówki. Bryant stał się ikoną całej generacji wchodzącej w dorosłe życie na przełomie tysiącleci, której idolami byli tacy sportowcy jak Tiger Woods, czy Derek Jeter. Dla milionów dzieciaków próbujących trafić w środek obręczy na parkietach szkolnych sal gimnastycznych, czy miejskich parków, Kobe był dowodem na to, że jeśli poprze się nieprzeciętny talent i szanse stwarzane przez los wolą ciężkiej pracy można odnieść wielki sukces. Czyż taki scenariusz nie jest spełnieniem snu o Ameryce, nie tylko dla Afroamerykanów, dla których koszykówka jest często jedyną furtką do wielkiego świata? To, że kariera Kobe Bryanta była pełna wzlotów i upadków przyczyniło się także do budowy jego legendy. Stał się dowodem na to, że można podnieść się z kolan w najtrudniejszych chwilach, gdy–  nie tylko z powodu gorszej formy prezentowanej na parkiecie – nad karierą zawisają najczarniejsze chmury. Na to, jak przechodzi się przez głęboki kryzys rodzinny, stając się wzorowym mężem i ojcem.  Dzięki mediom wiedzieliśmy również, że można z sukcesem realizować pomysł na życie po zakończeniu kariery. A to w przypadku wielkich sportowców nie jest takie oczywiste. Przyznam od razu – nie jestem przedstawicielem pokolenia millenialsów. Karierę Kobe Bryanta śledziłem już bardziej z dziennikarskiej ciekawości, niż jako rozentuzjazmowany kibic. Ale każdy mecz na żywo z jego udziałem – a chodziliśmy na mecze Lakersów z dziećmi – był niezapomnianym widowiskiem. Mój generacyjny romans z NBA to wcześniejsza epoka – czasy wielkiego Dream Teamu, czyli historycznego występu amerykańskich zawodowców na igrzyskach olimpijskich (Barcelona 1992). Tamten skład to do dziś jedna jedna z najlepszych drużyn w historii sportu. Michael Jordan, Scottie Pippen, Patrick Ewing, Charles Barkley, Larry Bird, Magic Johnson, Clyde Drexler, John Stockton, Karl Malone (udało mi się wymienić z pamięci 9 z 12 nazwisk) – to ludzie, których występy śledził na ekranach telewizorów cały świat. I co tu tłumaczyć mieszkańcom Wietrznego Miasta – lata 90. to przecież czasy wielkiej dominacji Chicago Bulls i duetu Jordan-Pippen.  Mieszkałem wówczas pod Nowym Jorkiem i kibicowałem New York Knicks z Patrickiem Ewingiem, Johnem Starksem, czy Charlesem Oakleyem, nie mogąc przeboleć, iż w play-offs Konferencji Wschodniej mój zespół zawsze prędzej czy później był rozjeżdżany przez szarżujących po mistrzostwo ,,Byków”. Epoka Bryanta zaczęła się już po złotej erze zarówno NY Knicks jak i Chicago Bulls. Kobe przejął pałeczkę i stał się Jordanem pokolenia dzisiejszych 20-, 30-, czy 40-latków. Reprezentował pokolenie koszykarzy żyjące już w cieniu tamtych legend. Dało to o sobie znać w dywagacjach na temat wyższości amerykańskiej drużyny olimpijskiej z 2012 roku i pierwszego Dream Teamu. Bryant otwarcie sugerował, że jego piątka (z LeBronem Jamesem jako drugim filarem zespołu) wygrałaby z tamtą “drużyną marzeń”. Przez całą swoją karierę Kobe kontynuował statystyczny pościg za Jordanem. Stworzył przy tym swój własny styl gry, dążąc do perfekcji na parkiecie. Nie bez powodu mówiono, że posiadał “mentalność mamby”.  Z Shaquillem O’Nealem stworzył też duet, który przeszedł do historii koszykówki, mimo konfliktu do jakiego doszło później między dwoma legendami basketu. W kilku przypadkach stał się wyjątkiem potwierdzającym regułę,  będąc np. jednym z bardzo nielicznych amerykańskich koszykarzy, którzy trafili do NBA zaraz po szkole średniej, nie przechodząc przez przez ścieżkę gry w drużynach uniwersyteckich. Ten system rekrutacji sprawia, że sportowcy trafiają do najlepszej koszykarskiej ligi świata z dyplomami college’ów i elementarną ogładą. Po Kobe nie było widać tej luki w wykształceniu. Mówił zresztą biegle i po hiszpańsku i po włosku bo wraz z rodziną spędził sporą część dzieciństwa w Europie. A po zakończeniu kariery dostał Oscara za krótkometrażowy film animowany, który sam wymyślił. Innym wyjątkiem było związanie całej profesjonalnej kariery z jednym klubem i miastem. Kobe Bryant na zawsze pozostanie dla nas symbolem Los Angeles, mimo spędzonego we Włoszech dzieciństwa i liceum skończonego w Filadelfii. To miało być życie skazane na happy end. Były sportowiec, a potem biznesmen i filantrop z majątkiem mierzonym w setkach milionów dolarów, szukający szans dla rozwoju swoich dzieci. Los Angeles ze swoim Hollywood wydawało się do zobowiązywać do napisania takiego scenariusza. Tymczasem to wszystko odchodzi do historii wraz telewizyjnymi obrazami z Kalifornii pokazującymi dymiące szczątki rozbitego śmigłowca. Z tym trudno się pogodzić. Tomasz Deptuła Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama