Jadąc niedawno kolejką metra z nowojorskiego Queens, usłyszałem rozmowę dwóch Polek, siedzących naprzeciwko mnie, w wieku około 65 lat. „Jak miło panią spotkać!” – ,, Wszystkiego dobrego w Nowym Roku! A co u pani słychać?” – „Wybieram się do Polski. Na stałe.” – „Na stałe? A co się stało?” – „Nic. Ale już czas, żeby wrócić.” Nie słuchałem dalszej części rozmowy, zresztą na następnej stacji wysiadłem z metra. Moje myśli koncentrowały się wokół stwierdzenia, niby banalnego, o powrocie do Polski. Poczułem w sobie uderzenie w strunę jakiejś tęsknoty, która raz po raz się i we mnie odzywa. Przecież Polska to moja Ojczyzna, mój dom, świat, w którym jednak mimo wszystko czuję się najlepiej, tak swojsko i zwyczajnie. Nie mam pojęcia, od jak dawna ta kobieta mieszka w Stanach Zjednoczonych, raczej jednak dość długo. Nie usłyszałem, czy jest tu z rodziną, czy nie. To przecież wcale nie jest takie oczywiste. Dotarło do mnie to, że ma takie przekonanie: „Już czas, żeby wrócić”.
Życie na emigracji do łatwych nie należy. Każdy ma swoją historię. Jednym udało się osiągnąć wiele, zajść wysoko. Inni założyli tutaj swoje rodziny, a ich dzieci i wnuki coraz częściej wiążą się z osobami o innych, nie polskich korzeniach. W Polsce niektórzy nie mają już do czego wracać. Posprzedawali domy, decydując się na życie zagranicą. Przyjeżdżając tu nierzadko musieli zaczynać od przysłowiowego zera, chyba, że mieli tu już swoją rodzinę, która pomogła na starcie. Wiele osób, z dobrym wykształceniem, musiało się przekwalifikować do ciężkich fizycznych prac na godziny, także w nocy. Wszystko po to, żeby coś osiągnąć, założyć i utrzymać rodzinę, wychować i wykształcić jak najlepiej swoje dzieci. Chodząc po kolędzie, zwłaszcza wtedy, odwiedzając Polaków, bardzo lubię słuchać ich historii. Skąd w Polsce się wywodzą, kiedy i czemu emigrowali, jak żyją i czym się zajmują. Na przykład rodzina z pięciorgiem dzieci, przylecieli przed laty z Mazur. Tam nie było raczej szansy na takie życie, jak tutaj. Wsparci przez swoją rodzinę, rozpoczęli życie. Wykształcenie pięciorga dzieci to nie bagatela, zwłaszcza tutaj. Wiele wysiłków i poświęceń, by uzbierać na życie. Dzisiaj jednak cieszą się owocami, widząc, że dzieci ustabilizowały się, dobrze wykształceni zakładają swoje rodziny. Rodzice, choć wciąż pracują, wyglądają jednak na szczęśliwych ludzi. Nie narzekają, żyją ciesząc się tym, że udało się przeżyć najbardziej wymagający okres życia. W Polsce mają domek, do którego raz po raz wracają, by pooddychać Ojczyzną. Nie planują jednak powrotu. Tutaj zapuścili korzenie i zostaną.
Spotykam jednak i takich, którzy żyją tu samotnie, ciężko pracując utrzymują rodzinę w Polsce. Bez współmałżonka żyje się im ciężko. Bo co to za życie, kiedy jedno tu, drugie tam. Tęsknota jest jeszcze silniejsza. A trudno znaleźć rozwiązanie. Nie zawsze można wyjechać razem. Praca tutaj daje jednak możliwość utrzymania rodziny. Trudno z niej zrezygnować. A czas leci nieubłaganie szybko. Historii emigrantów jest tyle, ilu emigrantów. Różnych historii. Pięknych i szczęśliwych i tych trudnych i tragicznych. Zresztą nie trzeba o tym pisać, każdy wie, jak jest. Czasem uśmiecham się jak nieprzewidywalne jest życie i jego scenariusz. Nigdy nie miałem w planach pracy na emigracji. W spisie rodzajów pracy, które podejmuje moje zgromadzenie zakonne, hasło „praca wśród emigracji”, było zawsze przeze mnie pomijane. Nigdy nie widziałem siebie ani na misjach, ani w ogóle zagranicą. I wbrew temu, co sobie planowałem, na dwadzieścia jeden lat bycia księdzem, to już jest siedemnasty rok poza Polską. W bardzo konkretnych planach była praca w Tanzanii, na kontynencie afrykańskim, a skończyło się w USA. Póki co, bo przestałem już cokolwiek planować i wszystko może się jeszcze wydarzyć. Mimo tego jest we mnie tęsknota za domem, rodziną, przyjaciółmi, którzy są w Polsce. Bardzo cenię sobie to, że mogę być tutaj, żeby służyć: emigrantom, tak polskim, jak i włoskim obecnie, a także amerykanom, którzy tutaj żyją, a ich pochodzenie jest przeróżne. To bowiem, co odkrywam wciąż, pomimo upływających lat, to potrzeba, którą ci ludzie mają, zwłaszcza emigranci, by kościół, do którego przychodzą, będąc miejscem modlitwy i spotkania z Panem Bogiem, był także miejscem spotkania z innymi, bycia razem, poznawania się i dzielenia się życiem. I to na emigracji jest naprawdę piękne. A moim zadaniem jest obok sprawowania sakramentów świętych, podtrzymywanie kultury ojczystej i celebrowanie jej z innymi.
Tuż po Nowym Roku poszedłem do miejscowego Domu Polskiego na spotkanie opłatkowe. To są zawsze szczególne chwile bycia razem, wspominania, opowiadania, kolędowania. To tak, jakby na moment było się znowu w Polsce. Jestem przekonany, że bardzo potrzeba podtrzymywać istnienie takich miejsc, budowania wspólnoty zarówno przy parafii, jak i we wszelkiego rodzaju domach, salach i klubach etnicznych. A tęsknota? Trzeba kiedyś w końcu odnaleźć dom. Swój dom, czy tu, czy tam. Dom, który jest czymś więcej niż budynek, mieszkanie. Dom, w którym mam relacje. Do takiego domu trzeba wracać, a może kiedyś podjąć decyzję, by wrócić na dobre. Lata mijają szybko. Trzeba kiedyś też zacząć się cieszyć swoim i najbliższych życiem. Życiem, które koncentruje się właśnie wokół i w domu. Rodzinnym domu.
ks. Łukasz Kleczka
Salwatorianin, ksiądz od 1999 roku. Ukończył studia w Bagnie koło Wrocławia, Krakowie i Rzymie. Pracował jako kierownik duchowy i rekolekcjonista w Centrum Formacji Duchowej w Krakowie, duszpasterz i katecheta. W latach 2011-2018 przełożony i kustosz Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej w Merrillville w stanie Indiana. Od lipca 2018 r. wikariusz w parafii św. Jana Pawła II w Bayonne, w New Jersey.
Reklama