Każdy, kto miał w ostatnich latach zwiedzać zamek w Bratysławie zapamiętał z pewnością stojący przed bramą wejściową wielki pomnik władcy na koniu, trzymający wzniesiony w górę miecz. To Świętopełk, który w latach 871-894 rządził państwem wielkomorawskim. Dla lokalnych narodowców i populistów (a nawet neofaszystów) władca ten stał się częścią mitu założycielskiego Słowacji, która nigdy nie miała swojego króla, szlachty mówiącej w języku słowiańskim a pierwszy raz zaistniała jako samodzielne państewko księdza Józefa Tiso podczas II wojny światowej, zresztą tylko jako marionetka w rękach Hitlera. Świętopełk ma pokazywać, że Słowacy byli na tym terenie przed przybyciem na te tereny Węgrów, ba, organizowali się w państwo jeszcze przed Polakami, czy Czechami.
Niech mi południowo-wschodni sąsiedzi, wśród których mam przyjaciół wybaczą – każdy nie-Słowak znający choćby pobieżnie dzieje tej części Europy odczuje w tym miejscu dyskomfort. Państwo wielkomorawskie obejmowało dzisiejsze wschodnie Czechy, a być może zahaczało o terytorium Wiślan, jeden z członów tworzącej się wiek później państwowości polskiej. Ale nie dzisiejszą Słowację. Pomnik stoi przed odbudowanym zamkiem ulokowanym w mieście koronacyjnym królów Węgier, w którym przez wiele lat znajdowały się koszary armii austrowęgierskiej. Polak lub Czech uśmiechnie się tylko z rozbawieniem widząc w monumencie próbę pokazania światu, że korzenie państwa słowackiego sięgają głębiej niż ich własna historia.
Podobne poczucie dyskomfortu odczuwa się na Białorusi zwiedzając np. pięknie odrestaurowany pałac Radziwiłłów w Nieświeżu, czy odbudowywany przez państwo kompleks Sapiehów w Różanie. Według lokalnych przewodników miejsca te są dowodem historycznej świetności Białorusi, której emanacją było w przeszłości Wielkie Księstwo Litewskie. Nic natomiast o powiązaniach wielkich rodów szlacheckich z polską kulturą i z I Rzeczypospolitą. Z kolei w muzeum w Mereczowszczyznie, w gnieździe rodowym Kościuszków i miejscu urodzenia Tadeusza, można dowiedzieć się, iż był on bohaterem nie dwóch, ale trzech narodów – białoruskiego, amerykańskiego i polskiego. W tej kolejności. Może nie miałbym i z tym problemu, bo każda państwowość, nawet najmłodsza poszukuje historycznych korzeni, na których można budować poczucie wspólnoty, gdyby nie to, że taka interpretacja przeszłości ma służyć przede wszystkim legitymizacji reżimu Aleksandra Łukaszenki. Sąsiedzi Polski mają z tym problemy, bądź próbując przemilczając polskie dziedzictwo kulturowe, bądź opierając swój mit państwowości się na wydarzeniach i procesach historycznych trudnych dla do przyjęcia przez sąsiadów. Dobrym przykładem jest tu Ukraina, która nie jest w stanie uporać się z postacią Stefana Bandery.
Pisząc o toczącym się nieustannie sporze o historię mógłbym od razu pójść na skróty i zacząć od rosyjskiej ofensywy historycznej, związanej z uroczystościami oswobodzenia byłego niemieckiego nazistowskiego obozu w Auschwitz oraz zbliżającą się okrągłą rocznicą zakończenia II wojny światowej. Kłamstwa rozgłaszane przez Władimira Putina i jego wiernych akolitów są tyleż oczywiste, co wręcz bezczelne. A poprzez swoją bezczelność po prostu groźne. Obarczanie Polski odpowiedzialnością za wybuch II wojny światowej i za zagładę Żydów odbywa się w tym przypadku w sposób szczególnie obrzydliwy, biorąc pod uwagę, że Rosja, już po upadku imperium sowieckiego oficjalnie potępiła zarówno pakt Ribbentrop-Mołotow, jak i zbrodnię katyńską. Zrobił to nie tylko Borys Jelcyn, ale także – w początkach swoich rządów – Władimir Putin. Teraz jednak nastąpiło całkowite odwrócenie przekazu, bo wielka wojna ojczyźniana, jak nazwano konflikt Hitlera ze Stalinem z lat 1941-45 stała się elementem neoimperialnej ideologii państwowej Putina. Zwalenie odpowiedzialności za wybuch II wojny światowej na zachodnie mocarstwa (haniebny skądinąd układ z Monachium) i robienie z Polaków antysemitów kolaborujących z nazistami ma odwrócić uwagę od bezpośredniej przyczyny wybuchu światowego konfliktu, czyli tajnego układu Hitlera ze Stalinem. A przecież dzięki paktowi Ribbentrop-Mołotow ZSRR zagarnął do 1940 roku nie tylko połowę terytorium Polski, ale także trzy republiki nadbałtyckie, strategicznie ważne obszary Finlandii i należącą do Rumunii Besarabię.
O tych faktach nie trzeba przypominać Polakom, którzy w ogromnej masie znają podstawy swojej historii. Ofensywa historyczna Putina jest prowadzona przede wszystkim na użytek polityki wewnętrznej oraz Zachodu, ze świadomością, że jeżeli jakieś pojęcia czy fakty będą przytaczane wielokrotnie i to przez wysoko postawione osobistości, to z czasem wejdą do medialnego obiegu. Im więcej rosyjskich ,,ekspertów” będzie powtarzać putinowskie prawdy, tym szybciej Polskę zacznie się kojarzyć nie jako ofiarę napaści, ale jako jej sprawcę. Sowiecką Rosję – jako niewinny kraj, który spotyka się z niewdzięcznością ludów wyzwalanych od zbrodniczego nazizmu. A przy okazji Władimir Putin wykorzysta mit wielkiej wojny ojczyźnianej do umocnienia swojej władzy i pozycji Rosji na arenie międzynarodowej.
W tej wojnie o historię Polska nie stoi na przegranej pozycji. Konieczna jest tu jednak mobilizacja i silny głos zarówno instytucji państwa polskiego, jak i wszystkich Polaków rozrzuconych po całym świecie. My też mam własny przekaz dotyczący II wojny światowej. Tym mocniejszy, że oparty na prawdzie. Gdyby chodziło tu tylko o sprawy pokroju wspomnianego wyżej pomnika Świętopełka, tożsamość Tadeusza Kościuszki, czy o wypędzenie Polaków z Kremla 4 listopada 1612 roku (dzień ten obchodzony jest w Rosji oficjalnym świętem państwowym) – pal licho. Tu jednak walka toczy się o dużo większą stawkę – o elementarną prawdę historyczną i nasze dobre imię.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama