I co? Kubacki wygrał? – dopytywali się w McDonaldsie rozgorączkowani ludzie, otaczający człowieka w średnim wieku oglądającego na tablecie transmisję z Turnieju Czterech Skoczni. Był poniedziałek 6 stycznia, gdzieś na drodze ekspresowej między Łodzią a Wrocławiem. W świątyni gotyckich łuków ścisk i tłok – czas powrotów Polaków z przedłużonego o święto Trzech Króli weekendu.
Gdy oglądałem sceny radości wokół stolika, bo Dawid Kubacki przeskoczył tego dnia rywali, uświadomiłem sobie skalę naszej fascynacji skokami na nartach. Podczas kolejnych transmisji z Turnieju Czterech Skoczni przed telewizorami siedziały miliony. Już za kilka dni sznur samochodów znów zablokuje “zakopiankę”, próbując dostać się do zimowej stolicy Polski, bo tam na kilka dni przyjadą najlepsi skoczkowie. A za nimi, a raczej przed nimi – fani skoków narciarskich. Tym liczniejsi, im większe sukcesy odnoszą Biało-Czerwoni.
Polacy już wiele lat temu stali się specjalistami od tej zimowej dyscypliny sportu. Dyscypliny, przyznajmy, niszowej, zwłaszcza jeśli porównamy ją z biegami narciarskimi, o masowej aktywności milionów ludzi na stokach zjazdowych nie wspominając. Bo kto tak naprawdę skacze wyczynowo? Kilkaset, może kilka tysięcy osób, w kilku zaledwie krajach, wśród których Kanada i USA raczej “robią ogony”. Do tego skoczek narciarski wcale nie wygląda na atletę, bardziej przypomina wychudzonego anorektyka niż utalentowanego 100-metrowca. Z punktu widzenia komercji, która jak wiadomo rządzi dziś sportem wyczynowym ta dyscyplina jest raczej ubogim krewnym narciarstwa. Bo komu można zareklamować kupno nart do skakania?
A ja ze zdumieniem słucham jak przy polskich stołach wszystkie kuzynki, ciotki i podlotki wdają się w długie dysputy z męską połową świata na temat technik odbicia, prędkości najazdowych, czy stylu lądowania. Panie wiedzą bez pudła, że Simon Amman pozoruje telemark przy lądowaniu, a Noriaki Kasai w wieku 47 lat ciągle jest aktywnym skoczkiem, choć w tym roku już nie bryluje. Martwią się brakiem formy Krzysztofa Kota i chimerycznością reprezentacyjnego facecjonisty Piotrka Żyły. Nie są im obce skomplikowane przeliczniki bonusów za siłę wiatru, czy wysokość bramki startowej. O skokach dyskutują z zapałem ci, którym po wejściu do wieży startowej i spojrzeniu w dół rozbiegu uciekliby gdzie pieprz rośnie. Sam trafiłem na wierzchołki kilku skoczni i mimo że uważam się za niezłego narciarza (rekreacyjnego oczywiście) nie przestaję uważać tego, co robią skoczkowie za przejaw pozytywnego szaleństwa.
Fascynację skokami przenieśliśmy ze sobą za ocean. Kiedy w 2001 roku, u samego progu ,,małyszomanii” znalazłem się w Salt Lake City, aby relacjonować przedolimpijski konkurs skoków z udziałem budzącej się polskiej gwiazdy, pojawiła się też tam całkiem liczna grupa kibiców z Chicago. Z logistycznego punktu widzenia było to szaleństwem – podróż do stolicy mormonów z Wietrznego Miasta oznaczała całą dobę spędzoną w samochodzie. Decyzja musiała być podjęta ad hoc, bo konkurs w Utah odbył się zaledwie tydzień po tym, jak Adam Małysz odniósł pierwszy wielki sukces i wygrał Turniej Czterech Skoczni. Przyjechali. Pojawił się tam także i Wojciech Fortuna, nasz mistrz z Sapporo, który przecież miał w swoim życiu dwa epizody imigracyjne. Byłem wówczas naocznym świadkiem jego pierwszego spotkania z Małyszem. Były też wieczorne Polaków rozmowy, gdy skoczkowie szli już spać, a w hotelowej restauracji zostawał trener Apoloniusz Tajner, Fortuna i nieliczni dziennikarze, którzy dotarli do Salt Lake City na rok przed olimpiadą. O talentach, ograniczeniach zmarnowanych szansach, czy strachu, którego skoczek (podobno) nie ma prawa odczuwać.
Szybko po igrzyskach w Salt Lake City, Stany Zjednoczone zniknęły z programu zawodów Pucharu Świata. Kibice z USA, z niewielkimi wyjątkami mogli oglądać w telewizji konkursy skoków tylko podczas kolejnych olimpiad. Polonusi nie dawali jednak za wygraną, szukając w internecie mniej lub bardziej legalnych transmisji. Tymczasem “małyszomania” przeszła płynnie w “stochomanię” i teraz chyba w ,,dawidomanę”, bo trudno stworzyć neologizm od nazwiska nowego mistrza Turnieju Czterech Skoczni.
Zmienia się sprzęt, technika skoku, rosną skocznie – dziś na ,,mamutach” zawodnicy potrafią odlecieć na ponad ćwierć kilometra! Skoki, czy raczej już loty wciąż są traktowane przez Polaków jak sport narodowy. Dlaczego? Trudno dać odpowiedź jednym słowem. Można sięgnąć do tradycji historycznych – legend Stanisława Marusarza, Bronisława Czecha, czy później Wojciecha Fortuny, Stanisława Bobaka, czy Piotra Fijasa. Oni potrafili postawić się w przeszłości Norwegom, Niemcom, Finom, Austriakom, czy Japończykom. Potem była era Adama Małysza, niepozornego chłopaka, który przez kilka sezonów przyzwyczaił nas do sukcesów. I epoka Kamila Stocha. Ale w skokach jest też coś naszego, polskiego. Romantycznego. Odlecieć do wolności – każdy z nas chyba choć raz w życiu za tym zatęsknił.
Tomasz Deptuła
Dziennikarz, publicysta, ekspert ds. komunikacji społecznej. Przez ponad 25 lat korespondent polskich mediów w Nowym Jorku i redaktor “Nowego Dziennika”. Obecnie zastępca szefa Centrum Badań nad Bezpieczeństwem w Warszawie.
Reklama